Może nie raz do roku, ale co jakiś czas, zazwyczaj w weekendy (ale nie każde!) organizuję sobie specjalny dzień.
Rano. Mąż zwleka się do przebudzonego dziecia, nocnikuje, kaszkuje. Ja przekładam się z jednej strony na drugą i wstać nie zamierzam. W końcu ulegam wyciom zza drzwi: "Mamaaaaa!"
Niespieszne śniadanko, bo akurat chwilę później Mąż z dzieciem do kościoła/na spacer/do sklepu się wybrali. Hurra! Godzina dla mnie.
Przychodzą, pannie drzemki się zachciewa, śpią oboje. Hurra! Dwie godziny dla mnie! Obiad, zaległa praca, praniosprzątanie.
Wstają oboje. Jemy. Wyganiam Męża na spacer z dzieciem. Hurra! Godzina dla mnie.
Wracają. Ja dalej ogarniam dom, zaległą pracę lub zwyczajnie wczytuję się w gazetę.
Dziecię domaga się atrakcji, ja tłumaczę Mężowi, że jeszcze łazienka do sprzątnięcia, pranie do powieszenia, a w ogóle to porządek w papierach muszę sobie zrobić, wiec po cichutku ewakuuję się z dzieciowej bawialni. I tak schodzi do wieczora. Kąpiel, kolacja, buzi w czółko i spać. Hurra! Trzy godziny dla mnie.
Dziecię domaga się atrakcji, ja tłumaczę Mężowi, że jeszcze łazienka do sprzątnięcia, pranie do powieszenia, a w ogóle to porządek w papierach muszę sobie zrobić, wiec po cichutku ewakuuję się z dzieciowej bawialni. I tak schodzi do wieczora. Kąpiel, kolacja, buzi w czółko i spać. Hurra! Trzy godziny dla mnie.
Zapytacie, co dziwnego w takim dniu? Otóż ja nazywam to dniem unikania. Unikania dziecia. Wyjdzie teraz, żem wygodna, wyrodna i miana matki niegodna. Ale, cholerka, czasem po prostu jestem znudzona/znużona. Powiem wprost - nie chce mi się opowiadać setny raz tych samych obrazków (choć jak wiecie, z książeczkami jesteśmy za pan brat); mdli mnie na rysowanie kolejnych kółek i serduszek; cierpliwości brak na syzyfowe układanie wieży z klocków, bo i tak zaraz zostaną rozpirzone; a po trzydziestym wrzasku o suszoną żurawinę, to mam ochotę wyskoczyć z tego mojego pierwszego piętra i biec, biec, aż w pole... (I żeby nie było - dzieciu żurawiny nie odmawiam). Więc zostawiam to wszystko Mężowi.
W takie dni snuję się po ścianach byle dzieć nie zauważył, chowam się po kątach szukając oddechu. I nie to, że leniuchuję. Robię i to sporo, a to dlatego, że wolę przygotować obiad 3-daniowy/umyć gary/toaletę wyszorować /śmieci posegregować /kosze poumywać niż kolejny dzień zabawiać dziecia. Ba, to nawet dla mnie idealne wymówki, bo przecież się nie obijam - takie dwa w jednym ;)
I powinnam mieć pewnie wyrzuty sumienia. Ale wiecie co? Nie mam. Potrzebuję resetu. Może nie tyle resetu od dziecka, ile od monotonii bycia z dzieciem, której nie da się zapobiec. Uwielbiam się z nią bawić, robię to codziennie, staram się nowe wymyślać, uczyć, kocham ją rozśmieszać. Ale czasem, po przebudzeniu jak planuję sobie dzień, to mam alarm: "Dzisiaj nie dam rady! Czas na dzień unikania!"Ale tylko wtedy, gdy Mąż nie jest w pracy. Nie uciekam kompletnie od Luli: gdy mnie woła to przychodzę, gdy chce by się z nią położyć, to się kładę. Ale moją obecnością w takie dni się nie narzucam.
Mija dzień, mija noc. Kolejny poranek. I czuję, że mam więcej pomysłów, więcej chęci. Więc czy to rzeczywiście takie złe?
Wg mnie nic w tym złego. Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi i czasem potrzebujemy wytchnienia nawet od tego co kochamy nad życie:)
OdpowiedzUsuńTak, tak, tak! :)
UsuńWiesz, że ja też tak robię w weekendy?! U nas to się nazywa tatusiwe weekendowanie i ja staram się wtedy jak najmniej ingerować w ich wspólne zabawy, karmienie, przewijanie... i korzystam z tych wolnych godzinek ile wlezie :) Fajnie mamy matko_de, nie??? :D hehe ;)
OdpowiedzUsuńOj bardzo fajnie! Chyba powinnyśmy Mężom za to jakoś podziękować. Chociaż nie, ich podziękowaniem są wspólne chwile z dziećmi, a niech mają ;)
UsuńJa Cię doskonale rozumiem. Też mam dni 'unikania'. I to coś innego niż weekendy z tatusiem. Też celowo wyszukuję czegoś do sprzątania, czegoś co musi być zrobione na wczoraj. I jestem obok, jak córka chce się przytulić, przyjść z buziakiem i jak mnie woła. Tego jej nie odmawiam nigdy.
OdpowiedzUsuńA następnego dnia po takim 'unikaniu' też czuję się lepiej, mam więcej cierpliwości, pomysłów i chęci do zabawy. Tak, że ten - nie jesteś sama ;)
Dzięki, dzięki! Taki dzień unikania to można nazwać dniem ładowania akumulatorów.
UsuńTo jest bardzo dobre, bo nabierasz oddechu, dystansu i sił do kolejnych dni z dzieckiem. Ja powoli zaczynam wprowadzać takie dni, choć jeszcze opornie mi to idzie. Ale uczę się :)
OdpowiedzUsuńTo życzę częstszych takich dni. Pamiętam parę miesięcy wcześniej jakie miałam wyrzuty sumienia i zgryzoty. A teraz machnęłam na nie ręką. Też mi się coś należy, a jak nie można inaczej sobie odetchnąć to chociaż w taki sposób.
Usuńteż korzystam - opróżnienie mieszkania w celu dokładnego mycia podłóg - moje ulubione
OdpowiedzUsuńTego sposobu to jeszcze nie użyłam ;) Dobre!
UsuńTak, jest taki dzień :)
OdpowiedzUsuń