Rzadko bawię się w historie alternatywne. Zbyt wiele sensu nie mają, nic nowego nie wnoszą (zazwyczaj!). Lecz od paru dni głowę swą trenuję zastanawianiem się, jak by wyglądało moje życie, gdybym nie miała dziecka. Do wielkich wniosków nie dochodzę. Ot, myślę raczej czy byłoby mi źle czy może lepiej. I wybaczcie, nie będę się tu rozwodzić nad uczuciem do i od dziecka, którego bym nie doświadczyła. Nie w tym rzecz.
Wracałabym do spokojnego domu, mogłabym spokojnie się położyć, odsapnąć po minionym dniu, leniwie nastawić obiad i nie spiesząc się skonsumować go. Urządzić sobie sjestę. Tak jak kiedyś. Bo, przyznaję się, a pewnie już kiedyś to zrobiłam, najbardziej brakuje mi spokoju. I ciszy.
Byłabym bardziej elastyczna. Przydałoby mi się to teraz w pracy. Zajęcia mogłabym mieć rano, wieczorem, bez znaczenia. Bez denerwowania się, kto zajmie się dzieciem w trakcie choroby. A teraz czeka nas układanie ścisłego harmonogramu, który bardzo łatwo może ulec destrukcji.
Od tygodni planuję wyjazd do sklepu z wyposażeniem wnętrz. I od tygodni nie wychodzi. Sama nie pojadę. Dziecię chorowało, nie było z kim zostawić. Więc sklep musi poczekać. Gdybym dziecia nie miała, pojechałabym tu, tam i owam. Załatwiałabym wszystko naraz a nie w kawałkach, tak zależna od zdrowia dziecia być nie lubię.
Gdybym chociaż miała kogoś, kto z dzieciem zostanie. Jedna babcia 70 km, druga 200km stąd. Z sąsiadami się nie znam. A znajome same mają dzieci, więc nie podrzucę im zakaszlanej Luli. I pewnie kłania się tu kiepska organizacja czasu. Bo inni dają radę... My pewnie też damy radę. Jesteśmy dopiero na początku drogi, gdzie wszystko straszy i przeraża.
I tak czytam sobie na blogach różnych przeróżnistych o zmianach, jakie obserwują u siebie matki. Jak to stały się bardziej cierpliwe, łagodniejsze, bardziej odpowiedzialne, obowiązkowe, wielozadaniowe, tolerancyjne, emocjonalne, długo można wymieniać. A czy ja się zmieniłam? Patrzę na siebie teraz, przypominam sobie siebie sprzed dwóch-trzech lat. I nie widzę różnic. Ale to może powinnam męża zapytać lub mamy swojej. Nie jestem bardziej zorganizowana ani cierpliwa. Obowiązkom tym, które muszę sprostam, ale staram się nie nakładać ich sobie zbyt wiele. Jak kiedyś byłam raczej z leniwców niż pracoholików - tak zostało.
I wróciłabym czasem do tych dni przeddzieciowych. Dni, kiedy szwendałam się po krakowskich knajpkach, antykwariatach, komisach. Gdy całe dnie spędzałam na uczelni; popołudniami chodziliśmy z wtedy-jeszcze-nie-mężem do kina, obiadki; wieczorami oglądałam filmy, bo Mężulo-pracoholik wracał do komputera. Czasów gdy spontanicznie do Siostry się udawałam na weekendowy podbój Warszawy. Gdy na festiwale jeździłam. Gdy babskie wieczory i noce rzadkoscią nie były. Gdy ksiązki pochłaniałam w ilościach hurtowych. Gdy obiadów nie gotowałam, sprzątałam rzadziej, bo konieczności nie było. Gdy mieszkałam w centrum miasta i wracałam kiedy chciałam. I nie czułam pustki. Macierzyństwa mi nie brakowało.
Powróciłabym, lecz nie na zawsze. Nie dlatego, że jestem teraz o niebo szczęśliwsza, bo tak tego nie odczuwam. Raczej dlatego, że w tym momencie znajduję się w innym miejscu, innym czasie mojego życia. Kolejny etap?