Pobudka o 7.00 (dzieć wykazuje się dziś łaskawością), "Poranny cukier-lukier" tylko bez wyjazdu. Śniadanie. Z racji wysokiej selektywności dziecięcia opcji do wyboru jest tylko kilka. Gorzej, gdy na początku wrzaśnie "Owsiankę!", ty robisz, a w trakcie panna wymyśli ednak płatki z mlekiem. Owsiankę zjesz ty, lecz na widok płatków znów buźka w podkówkę i "Przecież chciałam parówki". Płatki out z miski, mleko do kubka (smętną resztkę zostawiasz do kawy). I dziękujesz opatrzności, że nie zapomniałaś wczoraj kupić tych parszywych parówek. Kiepsko, bo zostałyście bez mleka. Inhalacja - 15 minut względnego spokoju, trzymasz bajkę, "Mama, katar!", wertujesz gazetę sącząc kawę. Prawdziwa chwila dla Ciebie!
Kolejne godziny: mycie garów, odkurzanie, nosa wieczne odsmarczanie. Dyskusja, że inhalacja (a więc kolejna bajka - spryciula jedna!) będzie dopiero za godziny cztery, puszczanie prania (uff, tu można zaangażować dziecia), w wolnej chwili "Kopciuszek" czytany po raz setny. W między czasie jakaś powódź, porwanie kremu w celu szyb wysmarowania. Coś zimno, okna pozamykane, piec nie grzeje, znów mała paskuda przestawiła termostat na 7,5 stopnia. Fruuuk! zawartość Lulkowego pudła ląduje na podłodze wyrzygując z siebie: klocki, karty, piłki, bębenki, pałeczki, młoteczki - czego tam nie ma. Lulka dzierży wielki uśmiech, a ty bluzgi międlisz w ustach. Torujesz przejście i pilnujesz, by znów nie zasypało. Nieśmiertelne pianinko i dziecię, które niby uczy się ściszać, jednak volume podkręca na maksa. Mamy glejt na krótkie spacery, mimo choróbska, więc decyzja "Idziemy po mleko", bo oszaleję. "I soczek mamo!". I soczek.
Siku, rajtki, spodnie, sweter, kurtka, siku, rajtki, spodnie, sweter, kurtka. Wychodzimy, fuck! bez rękawiczek. Dobra, nie wracamy, bo już nie wyjdziemy. Szybki trucht, sklep, od progu "Mamo, soczek z rurką". "Dobra kotuś, tylko najpierw inne rzeczy z listy". Kupione, zapłacone, wracamy. Przed klatką "Mamo, nie chcę do domu, chcę na spacer, na plac zabaw!". Tłumacz dziecku, że pan doktor nie pozwolił (i jak tu utrzymać dobry PR dla swojego pediatry?). Przekupstwo w postaci żelków, co to w domu leżą jeszcze działa.
Rozbierz dziecko, rozbierz siebie, "Cholera, śmieci". Nim zdążysz się przebrać w wygodniejsze ciuchy krzyczy dziecię: "Mamo, patrz, rozlałam soczek. Mamo, tygrys zrobił siku". Z jedną nogą w dresie kicasz, by sprawdzić, czy tym tygrysem nie jest jednak Lulka. Tym razem nie. Ale to chyba tygrys porozwalał wszystkie układanki tak, że podłogi w pokoju lulkowym nie widać. "Kotuś, ja nie będę tego sprzątać" (choć i tak za godzinę będziecie robić to razem w rytmie 10 na 1). Patrzysz na zegarek, fuck! to już 12, a ty obiadu nawet nie zaczęłaś. Nastawiasz obiad (żurek został z wczoraj), nakłaniasz na siku, wieszasz pranie, śpiewasz "Jagódki", obierasz jajka ("Mamo, ja nie zjem żurku!"), czujesz swąd. Fuck! żurek. Próbujesz - nie damy rady. Jesteśmy bez zupy. Super fucking great. W międzyczasie dzieć dobrał się do jajecznych obierek i podlał zimną kawą, która niedopita z rana stała sobie obok. Tyle dobrego, że dzisiaj nie myłaś podłogi. Bronisz ryż przed losem żurku, zgarniasz surówkę z lodówki, smażysz paluszki rybne, bo szybko trzeba dzieciowi brzucho napełnić. Siebie ganisz i obiecujesz żywieniową poprawę.
Cholera! inhalacja. Wóz albo przewóz, obiad albo wziewy. Dwie rzeczy nie przejdą bez histerii dziecia. Zła, zła matka wybiera opcję pierwszą, bo głód zaspokoić to potrzeba pierwotna. Przychodzi dzieć "Surówki nie chcę. Zjem ryż!". Ok, jedz co chcesz, ale zjedz. Przypominasz sobie o soczku i tych pięciu żelkach, więc pewnie obiadem wzgardzi jak nic. Mylisz się niewiele - trzeba było inhalację wybrać. Dziecię wstaje od stołu, rzecze "Jestem zmęczona, idę odpocząć!" najpiękniejsze zdanie. Nasłuchujesz czy śpi rzeczywiście .
Cholera! inhalacja. Wóz albo przewóz, obiad albo wziewy. Dwie rzeczy nie przejdą bez histerii dziecia. Zła, zła matka wybiera opcję pierwszą, bo głód zaspokoić to potrzeba pierwotna. Przychodzi dzieć "Surówki nie chcę. Zjem ryż!". Ok, jedz co chcesz, ale zjedz. Przypominasz sobie o soczku i tych pięciu żelkach, więc pewnie obiadem wzgardzi jak nic. Mylisz się niewiele - trzeba było inhalację wybrać. Dziecię wstaje od stołu, rzecze "Jestem zmęczona, idę odpocząć!" najpiękniejsze zdanie. Nasłuchujesz czy śpi rzeczywiście .
Boisz się oddychać, czajnik nastawić na tę drugą kawę. Zupinę nową zrobić, posprzątać, drugi raz w ciągu dnia na zadzie choć na pięć minut przysiąść. Z tą kawą. Zupa już pyrka, gary myjesz, tu jest ten dozownik, coś go pół ranka szukała, a teraz jak może tak drwić? Zabawki z salonu w końcu sama składasz. Ablucje w łazience, telefon, biegniesz w negliżu, wołasz do słuchawki "Za chwilę, nie teraz!", bo pęcherz nie sługa. Mieszasz zupę, dwa słowa do postu, dmuchasz na makaron, kolejne trzy zdania. Jeszcze tylko myśl, że pięć minut mi trzeba, by tę kawę wypić, lecz dzieć się budzi, mąż wraca. Lejesz zupę i dumasz - jak to możliwe, że wystarczył rok w pracy, a ty znów jak we mgle.
całkiem przyjemnie opisany ten chaos ;)
OdpowiedzUsuńMówisz? Dziękuję :)
UsuńZmeczylam sie od samego czytania;)
OdpowiedzUsuńOch wiem,mój styl pozostawia wiele do życzenia ;)
Usuńdla mnie jest idealny:)
Usuń