21.12.15


Jeszcze kilka dni zostało.

Pewnie szalejecie na szmacie, pucujecie okna, pichcicie bigosy, pierogi i ciacha. Choinka już się świeci albo dopiero suszy się wypłukana w wannie. A my? My tym razem wyjazdowo. Na pewno łatwiej, bo szał przygotowań ograniczony. Głównym punktem programu jest zapakowanie całej ferajny, upakowanie w przestrzeni samochodowej, dowiezienie pakunków w całości. I tak kilka razy. Ominie nas szaleństwo porządków, do kuchni objętych w niepodzielne wkładanie przez babcie też trudno będzie wkroczyć. Za to w teorii mamy odrobinę więcej czasu: chop na obowiązkową pracę, a matka na pomyślunki.

Zacznę od tego, że święta Bożego Narodzenia nigdy nie będą już dla nas takie same. Nie jestem katoliczką. Święta to był zawsze pewien zbiór rytuałów, tradycji i przyjemności. Dwanaście potraw, dzielenie się opłatkiem, pierwsza gwiazdka, śpiewanie kolęd. Bez religijnego uniesienia, ale z wpojonym przekonaniem o wyjątkowości tego okresu. Od ubiegłego grudnia to przekonanie nie jest już nabyte. Od ubiegłego grudnia okres przedświąteczny to już zawsze będzie małe duże święto pewnej panny. 

Do kanonu rodzinnych historii do znudzenia opowiadanych przy świątecznym stole z pewnością dojdzie narzekanie świeżo upieczonej położnicy o niemożności konsumpcji bigosu. A bigos tak pachniał i pachniał... Już zawsze sama będę pamiętać ściśle zaciśnięte kciuki w szpitalu, gdy dziecko ważyli decydując o możliwości wyjścia jeszcze w Wigilię. I radość, gdy dziecka gramatura spełniła wszelkie lekarskie normy. Pierwsze nieporadne dni już z dwójką dzieci, niby świąteczne, a tak odbiegające od standardów świętowania.

Rok minął tak szybko. Znowu zimowo spotkamy się rodzinnie. Już z możliwością oddechu, już z dzieckiem znajomym, większym, mobilniejszym. Lecz wciąż tak samo mocno potrzebującym bliskości. Już z pełną świadomością, że dzieci mam dwoje, nie jedno. I tak sobie myślę, co chciałabym na te święta. Z pewnością zdrowia, szczęścia, wszelkiej pomyślności i spełnienia marzeń. Dla siebie i całej rodziny. Ale chciałabym jeszcze jednego. I tego życzyć też chcę wam.

Spędźcie ten czas według waszego uznania. Bez pośpiechu, obowiązku, wymuszonej sztuczności. By za kilka dni móc powiedzieć, że będąc razem, mniej lub bardziej licznie, udało wam się choć na chwilę prawdziwie odrzucić codzienność. A może to uczucie zostanie z wami i nami na dłużej?

4.12.15


Od kilku dobrych miesięcy bujam się wewnętrznie z myślami: co dalej z Matką Debiutującą. Kiedyś tam bąkałam o zmianach, nowym logo, nazwie, modyfikacji kierunku, bo czuję że stoi w miejscu. Czy zostać w tym popierdółkowym charakterze, czy porywać się na głębsze tematy. Kończyło się na myśleniu, bo przecież wiele innych blogów robi to, co ja bym chciała, lepiej. Dużo, za dużo myśli, a za mało działania. Wykwitł z tego kolejny strup na głowie, a nie o to przecież w tej bajce chodzi. Do tego brak czasu i pisanie na kolanie, czasem bardziej z przymusu niż rzeczywistej chęci. Rozwiązanie jest prostsze niż mogłoby się wydawać. Przymykam podwoje.

Pewnie to pójście na łatwiznę, po linii najmniejszego oporu, czyste lenistwo. Być może. Leniuchem zawsze byłam i zapewne w najbliższym czasie się to nie zmieni. Ale jakoś dobrze mi z tym moim leniem.

Efekt będzie w sumie jeden. Odpuszczam. Nie zamykam całkowicie, nie usuwam, nie blokuję, przynajmniej na ten moment. Ale odpuszczam. Na facebooku pewnie jeszcze zostanę, więc Lulko- i Ankospam też się będzie pojawiał, ale w ilości mniejszej. 

Nie mówię, że jest to już koniec mojej przygody. Ale zwyczajnie daję sobie czas. Nie opuszczam całkowicie blogosfery, z której mogę czerpać inspiracje, pożywkę dla myśli czy odrobinę uśmiechu. Za dużo tam was, fajnych kobit i mężczyzn: Mamaronii i jej szklanki do połowy pełnej, Znudzoną na macierzyńskim też trzeba pogonić za jeden post na dwa miesiące. No i doczekać well-wellowego następcy/następczyni. Tych cudnych dzieciaczków aż grzech nie podglądać (Zosia, Pola, Szymek, Chibi i Helka). Więc zerknę do was, i kilku jeszcze innych, a tymczasem dziękuję za to, że byliście, czytaliście, komentowaliście, doradzaliście.
Trzymajcie się ciepło!



Ps. A jeśli jutro i tak pojawi się nowe, to znaczy, że dzisiejszy wpis był tylko i wyłącznie skutkiem ubocznym końskiej dawki gripexu.

1.12.15


Odpychany w myślach do maksimum w końcu nastąpił ten czas, gdy pewna mała pannica debiutuje w przybytku żłobkiem zwanym. Trzy tygodnie matce zostały do powrotu na zawodowe tory, a że dziecko samo się sobą nie zajmie, to opiekę przejąć muszą inni. Nie chcę się tłumaczyć, dlaczego żłobek, czemu nie niania czy babcia. Decyzja podjęta i zgodnie z nią idziemy.

Matka stara się być przezorna na ile to możliwe, więc wymyśliła sobie, by żłobkowej adaptacji na sam koniec nie zostawiać, a rozciągnąć na te właśnie trzy tygodnie. Piętnaście dni, w trakcie których panna jakoś się przyzwyczai do nowego - jakoś to słowo kluczowe. Ktoś powie, że finansowo się to zapewne średnio kalkuluje, skoro żłobek prywatny (find me a state one!), a zasiłek rodzicielski to zdecydowanie nie to co pensja. I że może przeczekać urlopami do stycznia i wtedy ją puścić od razu na głęboką wodę. Szczerze mówiąc, matce samej to kiedyś przez myśl przeszło, ale z drugiej strony - Hankowy spokój i jako takie opanowanie ceny nie znają ;) A mając w głowie doświadczenia z Lulencją matka w domu i cenne dni urlopowe i tak zapewne przydadzą się do leczenia żłobkowych zasmarkań.
(A w nawiasie tak cichutko tylko wyrazi nadzieję na odrobinę spokoju i tyćkę czasu, by powrót zawodowy sobie ułatwić).

Matka oczywiście wszystko sobie pięknie zaplanowała. Pierwszy tydzień zaczęty od pół godzinki, godzinki, dwóch. Następny - zostawianie na drzemkę i jeden-dwa posiłki. A w trzecim tygodniu już na prawie pełęn etat. Trochę szyki psują późniejsze święta, ale cóż zrobić, w tym roku już świąt odwołać się nie da. Jednocześnie obstawiać można zakłady,w którym dniu matki misterny plan się rypnie.

O emocjach Ankowych związanych z przybytkiem za wiele powiedzieć jeszcze nie można, natomiast u matki pełen wachlarz. Od radości, że w końcu wykokoni się z domu po myśli typu: "pieprzę to, nikomu dziecka nie oddam". Ambiwalencja kompletna. Ja nie wiem czy to starość, hormony czy inny piernik, ale trudniej się rozstać z Hanką po tych jedenastu miesiącach niż z Lulką po takim samym okresie prawie trzy lata temu. Czy wynika to z większych potrzeb bliskościowych młodszej czy mniejszej wiedzy na temat rodzicielstwa bliskości przy starszej, a które to rodzicielstwo mniej lub bardziej nieudolnie wprowadzamy stosunkowo od niedawna. Matka głupia jest i nie wie.

Nie dziwota więc, że dzisiejsze pół godziny przeżuła Twixami i dyskretnym podsłuchiwaniem pod drzwiami (powtórzę, głupia matka, głupia). Źle wróży adaptacja żłobkowa matkowym finansowym jak i dobytkiem kilogramowym, bo nieopodal przybytku znajduje się nowiutka, lśniąca i dobrze zaopatrzona Biedronka, więc z nerwów będzie matka dokonywała pochopnych i skrajnie nieodpowiedzialnych zakupów. Ot, chociażby hurtowych ilości Twixów. Poproszę więc, jeśli kto może o odrobinę kciuków, by się udało. Annie, matce, nam. Bo pensja, a nie mówiąc już o zasiłku za cholerę nie pokryją czesnego oraz kosztów wymiany matkowej garderoby kurczącej się w wyniku konsumpcji Twixów.

Ps. W absolutnie żaden sposób post nie był sponsorowany przez Mars Polska. A szkoda.

27.11.15


Ostatnio dałam się ponieść listopadowej apatii, szaroburzyźnie i smętności ogólnej. Złożyłam to na karb zbyt mocnego zapewne prawie rocznego umoszczenia z dzieckiem w domu. I pewnie w ramach autokopa w tyłek, ale również zbliżającej się perspektywie zmian usiadłam na tym kopniętym dupsku zastanawiając się czy rzeczywiście mam na co narzekać. Oczywista odpowiedź jest jedna - nie! Poszłam dalej w rozmyślaniach i doszłam do wniosku, że w domu zasiedzenie ma swoje plusy, i to całkiem sporo plusów.

Największym, najmocniejszym i ogólnie niepodważalnym jest bycie z dzieckiem. Jesteśmy razem i to chyba ostatni tak moment w całym naszym życiu, że spędzamy ze sobą tyle czasu. Na bieżąco, w każdej chwili, gdy jak najmniej umyka naszej uwadze. Z pewnością rozwiązanie to ma i swoje minusy, ot choćby typowe zmęczenie macierzyńskiego materiału, ale dzisiaj nie chcę nawet o tym wspominać. Dzisiaj ma być pozytywnie. Jakie korzyści osiąga z tego tytułu dziecko? O tym nawet chyba nie ma się co rozpisywać. Jakie korzyści osiąga matka? To chyba ta więź, niepowtarzalna chyba, i nieporównywalna z niczym innym. I nie mówię tu koniecznie o wszechogarniającej miłości, to nawet nie musi być miłość i nie w każdym momencie jest. Ale więź pozostaje niewzruszona.

Są i inne plusy. Ot, możliwość wprowadzenia opcji, najczęściej chwilowej, pod tytułem: dzisiaj nie muszę. Nie muszę wysprzątać każdego zakamarka, nie muszę koniecznie zrobić zakupów, bo zawsze coś z lodówki tudzież innej zamrażarki się wygrzebie, pranie może poczekać, podłoga od wczoraj nieumyta też nie wydzieli toksycznych oparów. Mogę mieć dzień na minimum - ot tyle, by ogarnąć dziecko. Powiecie - przecież samo dziecko to ciężka harówa. Ale gdy się tak zastanowić, można to, raz na jakiś czas, uczynić minimalnym nakładem. A sobie sprezentować odpoczynek. 

Dokładnie wczoraj przypomniałam sobie o drzemce. Tak, najprostszej w świecie drzemce. Drzemce, gdy i dziecko śpi. Nawet nie wiecie, ile mi dodała energii, więcej niż litry kawiszcza. Ile więcej entuzjazmu i zwykłego uśmiechu na twarzy. Przypomnijcie sobie, kiedy ostatnim razem drzemaliście w ciągu dnia. Dawno zapewne, chodząc do pracy ciężko ucinać sobie komara. Pamiętacie mój postulat "Żądamy kanap nie igrzysk"? Podtrzymuję go, nie tylko w opcji dla ciężarnych.

Co jeszcze? Ot, zwyczajne: "nie chce ci się to nie idź". Gdy pogoda skutecznie (nie) zachęca do spacerów to, w sprzyjających okolicznościach, możesz sobie pozwolić na dupskoosadzenie. Mróz? Wichura? Śnieżyca? Ogólna piździawica? Aż ci żal tych ludzi, którzy muszą wyjść z domu i gnać do pracy/szkoły/zajęcia. A ty możesz zostać w domu nie licząc się z żywiołami i to jest naprawdę fajne. Bez jednego spaceru dziecko nie straci odporności.

Oczywiście zdecydowanie nie polecam zbyt często stosowania rodzicielskiego dnia trolla. Obowiązków rodzicielsko-gospodarskich jest ogrom, odpowiedzialności również. Nawet teraz, patrząc na listę rzeczy do zrobienia ziejącą na mnie z postrzępionej kartki zastanawiam się, kiedy i czy w ogóle skończę. Ale gdy wrócę do pracy, na takie dnie zwyczajnie może braknąć czasu. I dopiero wtedy trzeba będzie się zebrać w sobie.

PS. Powyższe rozważania dotyczą w głównej mierze sytuacji, gdy na stanie masz jedno dziecięcie. Z dwójką na pokładzie na rodzicielski dzień trolla zwyczajnie nie ma szans ;)
PS 2. Anka może nie do końca podziela mój entuzjazm, ale przynajmniej wie, gdzie jest miś ;)

24.11.15

Nieprzypadkowo już na początku w największym skrócie streszczam, co się działo u nas w ostatnim czasie. Po pierwsze listopad jako miesiąc bliskości z dzieckiem, czyli inaczej mówiąc - Bliskopad czyli fajna akcja, w której bierzemy udział. Robimy to wybitnie po naszemu czyli chaotycznie, niepełnie i niechronologicznie, ale w czym to przeszkadza? ;) A po drugie, panna Anna z każdym miesiącem staje się coraz bardziej naręczna, przytulińska i ogólnie całuśnorozkoszna. Zupełnie nie jak Lulka ;)

Większość dnia spędzamy więc na wspólnej zabawie, noszeniu, tuleniu. Szczęśliwie nie dopadła nas (jeszcze?) ortodoksyjna mamoza, więc funkcję spełniają byle jakie ramiona, byleby były. Z tego wszystkiego i Lulka częstokroć zabiera się za noszenie siostry i ciężko przetłumaczyć, że dziesięciokilogramowy klocek to jednak za dużo na dziewczę z raptem szesnastką.

W tym miesiącu panna Anna bliżej zapoznała się z hałasami innymi niż te, które sama generuje. I jeśli, nie daj losie, przydarzyłoby mi się jeszcze jakieś dziecię, to od początku do usypiania stosować będę wiertło udarowe. By się zawczasu przyzwyczaiło.

Zdecydowanie za to pocieszona jestem Ankowym gustem muzycznym. Zaprawdę pokrzepiający jest widok jej podrygów niezdarnych do Wolf Parade, Jamesa Blake'a czy Dawida Podsiadło. Kaczuszki, namiętne teraz preferowane przez starszą, aż takiego entuzjazmu nie budzą.

Co nam jeszcze umilało życie? Pilnowanie pudła i (wciąż!) grzebanie w śmieciach. Wspólne prasówki; konstruowanie palemki a la Maszka z czupryny, a potem jej (mniej) efektowne ciachanie; kilka wyjazdów i jako tako opanowany rytm dnia, którego kluczowym elementem jest poranne dotrwanie do dziewiątej.

A żeby nie było za słodko, to jednak kolejny katar, w tyłku mienie zmiany czasu i intensywne poszukiwanie żłobka.
Bo, moi drodzy, do pracy wracam. Dokładnie dwudziestego pierwszego grudnia. Trochę robię w gacie, trochę nie mam ochoty, trochę mi szkoda wypuszczać dzieciaka, a trochę mnie już szlag trafia z powodu przedomowionej apatii. Tak, że nic nowego i o tym jeszcze będzie ;)

Dobra, to jeszcze jakieś zdjęcie i na dobre zagnieżdżamy się w dwunastym miesiącu ;)


22.11.15

W ubiegłym roku wszelkie przygotowania przedbożonarodzeniowe zakłóciło pojawienie się pewnego uroczego dziewczęcia ;) Przyjechałyśmy we dwie w samą Wigilię zupełnie na gotowe smutając nad bigosem nie do zjedzenia. Nic więc dziwnego, że tym razem odbijamy sobie klimat świąteczny już od listopada.

Zaplanowałam nam weekend z wyraźnym motywem przewodnim. Zaczęło się już w piątek tworzeniem z Lulką listu do Mikołaja. Lista życzeń krótka, choć nie do końca oczywista (kolorowe liście o tej porze, anyone? ;)). Po ukończeniu należało go zostawić do odebrania pomocnikom Mikołaja, a ci są wiecznie spragnieni i zgłodniali. Stąd oczywistą decyzją było upieczenie pierniczków, bo z mlekiem, jak wiadomo, już łatwiej. Zorientowawszy się, że na stanie kuchennym brak jakichkolwiek foremek (nie tylko świątecznych ;)) obrany kierunek został jeden. Jak w wielu rodzinach w większych miastach. Ikea czyli raj dla wszystkich domatorów. Żeby nie było, nie tachaliśmy całej naszej czwórki tylko po foremki, ale stanowiły one kluczowy element realizacji dalszej części programu. Ba, cały proces sobotniego usypiania kręcił się wokół niedzielnego pierniczenia.


Najpierw oczywiście należało znaleźć przepis. Nie za trudny, bo z ciast niezawodnie umiem piec tylko jedno. Szybki research, decyzja padła na Moje wypieki, tylko bez kakao, bo panna alergiczna. Ojcu wręczyliśmy dziecię młodsze, a same zabrałyśmy się za robotę. Wyrobienie ciasta trwało naprawdę niedługo (czy już mówiłam, że nie cierpię/nie umiem wyrabiać ciasta? przy pierogach zawsze wołam chłopa o pomoc), nic nie trzeba było schładzać, czekać, cudować, więc wałek i foremki w dłoń! Pannie mocno się zabawa spodobała, zwłaszcza, że to o wiele łatwiejsze niż klejenie pierogów. W międzyczasie podglądałyśmy skoki, czyli typowe zimowe rozrywki jeszcze w listopadzie. Potem szybkie pieczenie i najtrudniejszy moment całej pracy - położenie panny na drzemkę. Szczegółów może oszczędzę, dość powiedzieć: łatwo nie było. Obietnice lukrowania i konsumpcji efektu końcowego dopełniły misji. 

Po drzemce, żądaniu żelek (żelki, żelki, skąd żelki?) i kanapkach z jajecznicą przeszłyśmy do części artystycznej przedsięwzięcia czyli dekoracji pierniczków lukrem przy pomocy rurek do napojów i pędzelków. Potem czekanie na zastyganie, a wynik końcowy pomniejszony o trzy sztuki skonsumowane w celu degustacji i kontroli jakości prezentuje się następująco:

Ja jestem z nas dumna ;)

PS. Pytanie do was dla mnie na przyszłość - jakich przyrządów, do jasnej anielki!, używa się do lukrowania? ;)
PS. Nie ma bata, by nasze perypetie kulinarne zbyt często tu gościły. To jest mission impossible.

18.11.15



Ulubiona miejscówka na pomazanej flamastrami sofie, tuż przy oknie ale i kaloryferze.
Patrzę na pranie kolejny raz moknące na balkonie i nie chce mi się po nie znów iść.
Podsiadło w głośnikach, letnia kawa w kubku, dziecko w łóżku. Czego nie ma to: obiad, czysta podłoga i chęć.

Otwieram okno, by orzeźwić się chłodem.
Klnę na złomiarzy hałasujących na chodniku.
Zamykam okno, bo smogowy smród dusi. Znowu nie wyjdę po bułki.
Przebiegam myślą najbliższe plany, a wzrokiem kartkę na tablicy.
Do zrobienia: poprawki, prezenty, telefony. Patrzę na komputer i mnie mdli.

Dziesięć minut. Dwadzieścia. Czterdzieści.
Do ruszenia się zmusi mnie tylko przebudzenie dziecka.
Budzi się z płaczem, a ja w myślach dziękuję jej, że jest.
Inaczej listopadowa melancholia, przedomowiona apatia mocniej zacisnęłaby pazury. 

16.11.15


Dzisiaj rozpoczyna się pierwszy Światowy Tydzień Wiedzy o Antybiotykach (16-22 listopada 2015), mający na celu zwiększenia świadomości społeczeństwa dotyczącej stosowania tej grupy leków. Ich nadużycie staje się globalnym problemem związanym z rosnącym zagrożeniem superbakteriami, odpornymi na wszelkie znane antybiotyki. W jednej z rozgłośni radiowych pojawiła się wypowiedź krajowej konsultantki w dziedzinie pediatrii, wedle której rodzice powinni przestać myśleć, że każdorazowe podanie dziecku antybiotyku (w domyśle na każde zasmarkanie i gorączkę) zadziała. Antybiotyki nie zwalczają gorączki czy kataru, ba! spora część infekcji układu oddechowego to zakażenia wirusowe, nie bakteryjne, więc ten typ leku zwyczajnie nie pokona choroby. Wszystko się zgadza, tylko jest jedna sprawa, o której trzeba równie głośno mówić. Antybiotyk nie wypisuje się sam. Antybiotyk wypisuje lekarz na podstawie wywiadu chorobowego, najlepiej po przeprowadzeniu badań, również laboratoryjnych. A przynajmniej powinno tak być.

Oczywistym jest, że rodzic pojawiający się z sobą lub dzieckiem u lekarza wymaga jak najszybszego i najskuteczniejszego leczenia. Ale nie powinien domagać się i wymuszać na lekarzu wypisania konkretnego antybiotyku. Albo inaczej, może się domagać, wymuszać, grozić, ale końcowa decyzja i tak nie powinna należeć do niego. Z prostej przyczyny - nie jest lekarzem, nie dysponuje wiedzą. Antybiotyki są lekami na receptę, czyli wydawanymi z przepisu lekarza, a nie własnego widzimisię. Kto jak kto, ale lekarz powinien mieć taką władzę i świadomość, a jeżeli nie ma, to czas go zmienić. Oczywiście pacjent powie, "przecież mi pomogło, dziecko wyzdrowiało, o co ten hałas?" Świetnie, cieszmy się odzyskanym zdrowiem, ale antybiotyk nie jest zwykłym syropkiem na kaszel, jest środkiem agresywnym, po którym organizm potrzebuje się zregenerować, zanim wróci do pełnej formy. A przy zbyt częstym stosowaniu kolejny raz może nie zadziałać, a wtedy już prawdziwy klops.

Wiecie, jaki lekarz wzbudza we mnie większe zaufanie? Taki, który zaproponuje stopniowy sposób leczenia infekcji: inhalacje, ziołowe syropy przeciwkaszlowe, nawilżanie, odpoczynek i nakaz pojawienia się za 2-3 dni w celu kontroli leczenia; a nie taki, który na dzień dobry zaproponuje antybiotyk i sprawa załatwiona. Tak, celowo piszę o infekcjach dróg oddechowych, bo jest to chyba najczęstszy powód naszych wizyt w przychodniach oraz podawania antybiotyków. Oczywiście jest to nieco dłuższa droga leczenia, czasem antybiotyk koniec końców trzeba podać, ale dajmy szansę organizmowi na samodzielne zwalczenie paskudy wspomagając go łagodniejszymi środkami. Potem dziwimy się, że brak w nas (naszych dzieciach) odporności.

Należy wspomnieć o jeszcze jednej profesji, na której również spoczywa ogromna odpowiedzialność. Z doświadczenia wiem, że istnieją takie apteki i tacy farmaceuci, u których bez problemu można kupić antybiotyki bez recepty. Przychodzisz i mówisz: "Pani Basiu czy inna Halinko, da mi pani to i to, znowu mnie coś dopadło, a ostatnio pomogło". I pani Basia czy inna Halinka, będąc naszą bliższą lub dalszą znajomą, wyciąga spod lady pudełeczko. Płacisz i załatwione. Bez recepty, bez kontroli. Pacjent nawet nie fatyguje się do lekarza z choróbskiem, tylko polegając na bezprawnej uczynności pani Basi leczy się na oślep, potencjalnie zarażając innych. Czy tak powinno być?

Kończąc już - myśl podsumowująca. Pacjent czy rodzic pacjenta może i ma prawo czy potrzebę domagać się ordynowania antybiotyku, natomiast nie bez przyczyny ta decyzja nie została powierzona jemu. I, proszę, nie szukajmy tu spisku patałachów w białych kitlach opłacanych przez koncerny. Pomyślmy raczej o tym, że rozsądne podawanie antybiotyków jedynie w koniecznych przypadkach daje nam większe szanse na skuteczne leczenie w przyszłości. Tak to widzę.

13.11.15


Matka potrafi wiele rzeczy. Matka spełnia wymogi stawiane pracownikom z różnych półek zawodowych. Opiekunka, kucharka, pielęgniarka, sprzątaczka i co tam jeszcze można wymyślić. Jak wiadomo, matce nudzi się na macierzyńskim, więc co i rusz wymyśla sobie nowe specjalizacje. Częściowo w ramach samorozwoju, częściowo w ramach oszczędności.

Na ten przykład matka pisząca te słowa od ponad trzech lat uparcie wykazuje optymizm odnośnie z pewnością posiadanych, acz gdzieś głęboko schowanych zdolności fryzjerskich. Już od małego najulubieńszą zabawą było czesanie włosów. Chciałaby lalce, ale w tamtych pięknych czasach nie dysponowała żadną odpowiednio długowłosą. Próbowała przekonać matkę swą osobistą, ale ta należy do gatunku: "włosów mych nie tykaj". Przekupywała starszą siostrę oferując wyręczanie w najgorszych pracach domowych, by ta choć przez parę minut pozwoliła czynić cuda na głowie. Ale wiecie jak to jest ze starszymi siostrami - zawsze cię dokumentnie wycyckają, a ty zostajesz z górą naczyń do wymycia. Nadzieja przyszła wraz z posiadanym przychówkiem, które z racji tego, że jest płci żeńskiej, łatwiej ulega matczynym zapędom. Lulka przez trzy równe lata była stałym obiektem zainteresowania matki-fryzjerki, która to formowała uczes na głowie najpierw przy pomocy tępych nożyczek, potem z rozszerzeniem o gumki, spineczki, pierdołeczki. Nadszedł jednak czas, gdy sama matka ręce załamała i stwierdziła, że garnek trzylatce nie do końca twarzowy. Zaprowadziła więc dziecię do pobliskiego zakładu, a mina fryzjerki potwierdziła w matce słuszność decyzji.

Przyznać należy, że odrobinę matce smutno się zrobiło. Choć wiedziała, że własne operowanie nożyczkami przy główce dziecięcia nie jest sprawą najłatwiejszą, często prowadzącą do krótkotrwałych łez, to pewna pustka pozostała. Ale od czego drugie dziecko? Szczęśliwie (chyba dla matki ;) drugorodna obdarzona została pokaźną czuprynką, więc łzy, tym razem matczyne, dosyć szybko zostały osuszone pierwszą koniecznością skrócenia grzyweczki. Potem drugą, teraz trzecią. Pewną winę w matki wyżywaniu się fryzjerskim ponosi (a jakże!) mąż, który ze sporą dezaprobatą odnosił się do typowo Maszkowej palemki, którą ostatnimi czasy matka formowała z przydługiej grzywki.

Patrząc na efekt końcowy jestem natomiast przekonana, że nastąpił ostateczny kres matczynych fantazji. Z pewnych rzeczy się wyrasta, do pewnych spraw się dojrzewa, z niektórych marzeń trzeba zrezygnować. Matka nigdy nie będzie fryzjerką, za to wierną klientką odpowiednich zakładów. Chlip, chlip.

PS. Gwoli ścisłości w rękodzielnictwie matka też się nie wyżyje, patrząc na entuzjazm dzieci do własnoręcznie wydzierganych sukienek, skarpetek, szalików i czapek. Chlip, chlip podwójne.
PS. 2 Poznajecie-li tę pannę na zdjęciu;)

9.11.15


Rodzicielstwo posiada jedną niezaprzeczalną cechę i w sumie można ją zaliczyć zarówno do wad jak i zalet. Nigdy nie można poczuć, że ogarniasz zagadnienie po całości i nic nie jest cię w stanie zaskoczyć.

Mąż i ojciec jutro obchodzi urodziny. Pod wieczór zagarniam Lulkę na boczek i szepczę jej do uszka. "Kotuś, tata ma jutro urodziny. Mam pomysł - gdy rano tatuś będzie cię budził to może zaśpiewaj mu sto lat. Tylko wiesz co, zróbmy z tego naszą tajemnicę. Nic tatusiowi nie mów, zobaczysz jak jutro będzie mu miło. Pamiętaj, nasza tajemnica". Nie mijają dwie minuty, gdy panna z szelmowskim uśmiechem biegnie do swego jedynego ukochanego ojczulka i krzyczy: "Tatusiu, tatusiu..." Profilaktycznie biegnę za nią, by jej przypomnieć o tajemnicy, ale nie da się. Między knebelkiem z mej własnej osobistej dłoni przeciska się triumfalne ogłoszenie: "Tatusiu, tatusiu, ty masz jutro urodziny. Ja ci zaśpiewam....."" I to by było na tyle z naszej tajemnicy.

Miała matka nadzieję, że wiek trzyipółletni jest w stanie ogarnąć koncepcję sekretu bez potwierdzania u drugiego domowego źródła informacji. Gdyby jednak matka zastanowiła się dłużej nad swoim pomysłem, to zapewne przypomniałaby sobie, że dziecię niezdolne jest do trzymania języka za zębami. Jakby nie pamiętała akcji sprzed kilku miesięcy, gdy córa witała tatuśka informacją, że u mamy był dzisiaj taki ładny pan. Kto tak łatwo uwierzy, że chodziło o kuriera? Bardziej racjonalnym argumentem jest fakt, że która mądra przyjmowałaby gachów przy obecności dziecka. I takie uzasadnienie prezentowała matka rozbawionemu chopu. Co więcej, matce do myślenia (gdyby wcześniej oczywiście łaskawie zechciała pomyśleć) powinno jeszcze dać każdorazowe raportowanie ojcu niechlubnych dokonań matczynych. Czy to krzyk na dziecko, w nerwach rzucony klocek o ścianę: "O tu mama zrobiła dziurę niebieskim klockiem" czy najzwyklejszy fakt przypalenia garów.

Nie, wiek trzyipółletni nie jest dobrym momentem na zawieranie sojuszy z dzieckiem. Ono zwyczajnie w dobrej wierze wszystko dokumentnie zdradzi. Matka dobrze radzi - nie próbujcie tego w domu.



5.11.15


Oszałamiająca popularność, by rzec, kultowość współczesnej odsłony rosyjskiej bajki zadziwia. Panna Lula domaga się Maszki za każdym bajkowym seansem. Wpatruje się weń jak zaczarowana i chichra często gęsto. (Co tak naprawdę z rzadka się zdarza przy bajkach). Nawet fakt nie rozumienia, co tam sobie gawariją pa ruski w zupełności nie przeszkadza. Chcąc nie chcąc i ja na Maszkę spoglądam, a po kolejnym odcineczku doznałam olśnienia, skąd bierze się Maszkowy fenomen.

Szczęśliwa Maszka to brudna Maszka. I zmęczony niedźwiedź. Aż ma się ochotę zasponsorować mu w końcu automat. I nowe zasłonki. Lepienie chińskich pierożków? Przepisz na ruskie i zobaczysz swoje z własną kulinarną. Te miny, ta zadziorność, to spierdalamento przy każdej możliwej okazji. I niepokorność. Bo kto by czynił to, o co przyziemny dorosły (nawet w wersji animalistycznej) poprosi? Popsuje, czego tykać nie może. Przeszkodzi w chwili spokoju. I podwędzi wszystko, czego w danym momencie najbardziej potrzeba, choćby to był wstrętny robal na kiju ;) Cała złość jednak mija, gdy popatrzy błękitem ogromniastych ocząt. Czy ja piszę o Maszce czy Lulce?

Zerknijcie teraz na niedźwiedzia. Wpatrzcie się w te wyrozumiałe oczęta, na koniec dnia przepełnione jednak niezmiernym uczuciem (zwłaszcza gdy uczuć obiekt śpi). Wsłuchajcie się w czasem zrezygnowane, zawsze głębokie westchnienia. Wczujcie się w tę cierpliwość przeplataną okresową bombą. Bez chwili spokoju, bo dziewczę znajdzie go wszędzie. Misiek jest mistrzem we wdrażaniu rodziecielskiego kombinatorstwa stosowanego? Dziecia do wózka pakowanie, by nie zwiało za daleko. Przedłużanie szukania w zabawie w chowanego, by na fotelu spocząć choć na minutkę. Znajome prawda? Jak w lustro spojrzeć.

Każde dziecko wielbi Maszkę, bo to przecież pannica mająca w głowie, wypisz-wymaluj, to samo. I posiada identyczną palemkę na czubku głowiny, jaką na pewnym etapie posiada każde pacholę. Dorosły widzi siebie w niedźwiedziu, tylko w wersji mniej hojnie owłosionej. I drży, by dziecię własne osobiste zbyt wielkich inspiracji od zbójnicy nie podchwyciło. Teoretycznie mógłby bajki nie włączać. Ale jak odmówić sobie wspólnego z dzieciakiem chichotu, choć każde z was zapewne śmieje się z czego innego? Cóż więcej rzec - sekret popularności Maszki rozwiązany.

3.11.15

Zazwyczaj ma się ambicje oglądania tylko najlepszych filmów, czytania tylko wartościowych książek czy słuchania wyjątkowej muzyki. Aby nie zatopić się wyłącznie w odmętach najwyższej kultury należy jednak co jakiś czas ordynować sobie niewielkie dawki (niekoniecznie jednak homeopatyczne) doznań nieco niższego lotu. I ja dzisiaj, w ramach mocno luźnego wpisu niemacierzyńskiego (bo nie tylko dzieciarnią człowiek żyje) z pewną taką nieśmiałością prezentuję moje "wstydliwe przyjemności".

Na pierwszy rzut pójdzie aktor. Który najwybitniejszym może nie jest, ale jak tylko matka go dostrzeże w jakiejś produkcji, to nie ma bata, że przełączy kanał. Owen Wilson - ach ta blond grzywa, ach te błękitne oczyska, ach ten nos boksera! I ten, łagodnie mówiąc, nieoczywisty dobór repertuaru - obok ewidentnych filmowych kup są i perełki jak: "Pociąg do Darjeeling", "O północy w Paryżu" czy "The Grand Budapest Hotel". Natomiast cała seria "Nocy w muzeum" bez Jedediaha byłoby nie do oglądania.

Idąc dalej w kierunku obrazkowym, nie raz przyznawałam się do serialoholizmu. Być może kiedyś podzielę się produkcjami, którymi cieszę się najmocniej, a jest tego sporo, bo często gęsto kolacja bez odcineczka traci sporo smaku. Natomiast teraz wszem i wobec wyznaję uzależnienie od Kuchennych Rewolucji Magdy Gessler- długo się zastanawiałam nad powodami mego nad nimi zapętlenia i do tej pory nie jest w stanie wskazać. Wybaczcie!

Muzycznie również już kilka razy się tu wywnętrzałam. Natomiast nie przyznałam się jeszcze do jednego. Codzienne słuchanie Sunset Rubdown, Arcade Fire czy Devendry Banhart nie wyklucza po wsze czasy miłości do starego dobrego Ricky'ego Martina. (kto nie pośmiga nóżką, ten trąba ;)

Oglądanie i słuchanie odhaczone, więc czas na słowo pisane. Choć w tym przypadku jest to stwierdzenie mocno na wyrost. Stałym i obowiązkowym od wielu lat punktem programu pobytu we włościach matki mej osobistej jest przegląd kobiecej prasy złotówkowej. Szczęśliwie za każdym razem czeka na mnie spory stosik, w który zagłębiam się pierwszego wieczora zaopatrzona w kawę i odrobinę słodyczy. Mija pierwsze pół godziny, drugie, a za nim trzecie. A gdy  po dziesięciu numerach "Życia na szczycie" czy innej Olivielli dostaję fizycznych boleści to znak, że proces totalnego odmóżdżeniowego resetu zakończony. I można na spokojnie wrócić do Zadie Smith w oryginale.

A skoro jesteśmy przy słodyczy to nie sposób nie wspomnieć o śmiej-żelkach i drażach czekoladowych. W pierwszym przypadku przyświeca mi oczywiście troska o stan uzębienia starszej progenitury, natomiast draży wytłumaczyć tak łatwo się nie da. Przecież ja nawet nie lubię czekolady! O pączkach nawet nie wspominajmy, jako, że jest to pozostałość ciążowych zachcianek, a wiemy jak zgubny w skutkach może być efekt nagłego odstawienia.

Teraz wy! Przyznawajcie się do swoich gulity pleasures. Przecież wiem, że i wy je skrzętnie ukrywacie.

Ps. No i skończyłam z Rickym na youtubowej playliście.

30.10.15


Jest cudownie. Złota polska jesień. Odrobinę chłodno, ale słońce nadrabia wszelkie niedostatki. Nic tylko spacerować, wędrować, chodzić. Na przykładzie własnym osobistym chciałabym jednak pokazać, że czasem pewne niecne siły jakby sprzysięgają się, by z domu się nie ruszać.

Południowa pora. Po Kuchennych Rewolucjach czas zebrać się do sklepu po wiktuały z których własnymi ręcyma mogłabym przyrządzić kulinarne cuda. Chociażby w postaci krupniku, zwanego w niektórych kręgach zupą na ścierce. Pierwsze oznaki, że coś nad nami krąży wykazuje Hanka, która za cholerę nie daje sobie wdziać kurtki. Być może i ją nadmiar różu przyprawił o mdłości, ale przecież przełamana została niebieskością skarpet i szarością bluzy. Niezłomna matka nie poddaje się, strzela fotę ku potomności i pakuje dziecko do wóza. Jeszcze tylko torba na zakupy, ostateczne sprawdzenie torebki czy portfel rzeczywiście zabrany, kurtka na grzbiet i możemy wyruszać na podbój świata czyli poczty i Biedry.

Już przy pierwszym przejściu przez klatkowy próg matka stwierdza problem z bolidem. Przechyla się toto na lewą (matki) stronę i jakoś opornie pokonuje dystanse. Zerka matka, ogląda, dociska - jest winowajca! Koło bez powietrza. Kmini matka, duma na szybkiego, bo Hanka już się niecierpliwi. Jak na złość dwie godziny wcześniej chusta została uświęcona mlekiem, więc nici z motania, trzeba szukać innego rozwiązania. Pompujemy lub.... Ha! jest pomysł. Weźmiemy wózek Lulkowy. Parasolka dla starszaka, ale szkoda wielka dla młodszej kręgosłupa się nie stanie po krótkim spacerze (nie stanie?). Szybka przesiadka, pasów dociąganie. Jedziemy! Coś tam matce w głowie się tłucze, że jest inaczej niż zawsze. Dzieć się kręci, głową wygląda, no tak! Pierwszy raz Hanka jedzie przodem do świata. Mała lampka się zaświeciła, że pewnie marudź będzie, bo "jak to matka, że ciebie nie widzę?". Profilaktycznie planów minimalizacja do tylko do krupniku nieszczęsnej kaszy kupowania. Więc jedziem.

Mikrosklep - więc wózek przy wejściu, matka truchtem biegnie po perłową, bo Hanek już skwierczy. Przy akompaniamencie jęków zapłaty dokonanie, wyjazd, a wtem..... Trwoga, wielka trwoga ogarnia dziecięcie. Oto stoi tam On. I rzęzi, hałasuje i trzeszczy. Jeden, jedyny. Pan Kosiarz koszący zdechłą trawę pod blokiem. Skąd się wziął, skoro jeszcze trzy minuty wcześniej cisza i spokój rządziła na dzielni? Ni cholery ominąć, a i zagaić nie można, bo słuchawki ma kosiarz i rzęzi niemiłosiernie. Dołącza się Hanek, a matka najchętniej zdarła by panu rzeczone słuchawki i włożyła na własną obolałą głowę. Męska decyzja: pędem do domu, bo dalsze wędrowanie z syreną nie dojdzie do skutku.

Wróciła więc matka z dziecięciem trzynaście minut po wyjściu z hacjendy i pomyślała: zdecydowanie spacer nie był nam pisany. Biorąc pod uwagę literaturę jaką ostatnio pochłonęłam śmiem twierdzić, że niecne siły nadprzyrodzone te z pewnością chciałby mnie przed czymś uchronić. Wiecie, szalejące auto z wariatem za kierownicą albo niepostrzeżone ptasie łajno na kołnierzu. Więc może nie takie niecne?

PS. Zdjęcie powyżej ma dwa lata. Dwa lata!

28.10.15

Ci, którzy śledzą mnie na fb wiedzą, na co ostatnio flufcę najmocniej. Na dziwny wymysł, którego sensu nie rozumiem (pewnie dlatego flufcę), a który miał niespotykanie istotny wpływ na nasze (moje i Anki) codzienne życie. Mowa oczywiście o wynalazku pt. zmiana czasu z letniego na zimowy. Choć minęło już kilka dni od tej wiekopomnej chwili i powinnyśmy przywyknąć, to pewna niewielkich rozmiarów osóbka zmianę czasu ma centralnie w tyłku. W sumie to połowicznie w tyłku, bo na noc zasypia zgodnie z nowym rozkładem. Jak jej nie przeszkadza godzinę krótsze spanie? Cholera wie.

W efekcie wstaje skoro świt, by przed ósmą raptem oznajmić że zmęczona. Próbuję na wszystkie sposoby (werbalne i niewerbalne - patrz, mina matki) wytłumaczyć bezsens tych praktyk. Czy nie lepiej trochę z rana pospać, by potem dłużej i efektywniej pilnować ulubione pudło? Czy zapomniała, jak to fajnie jest na spokojnie oglądać z matką Kuchenne Rewolucje, zamiast wpadać wtedy w największą marudę? Czy nie lepiej na obowiązkowy podrzemkowy spacer pójść koło południa, gdy już słonko konkretnie podgrzewa niż o dziesiątej, gdy jeszcze mgły i mróz zalegają wokół naszych miejskich pól? W końcu, czy rzeczywiście jest przekonana, że jako dziecko dwudrzemkowe da radę bez szkody na własnym zdrowiu i matki psychice wytrzymać bez spania od czternastej do dziewiętnastej? Szczerze wątpię i wątpić będę wspominając wczorajsze popołudnie.

Posunęłam się nawet do ostateczności, bo wiem, że porównywanie dzieci to zuo!!! Spróbowałam siostrzanej perswazji tłumacząc na przykładzie Lulkowym, że się da, można spać normalnie, nie trzeba zrywać się wraz z pierwszymi promieniami słońca, których i tak przecież nie widzi, bo rolety szczelnie zamknięte. Ale znowu lipa i pilnowanie pudła.

Oczywiście wszędzie węszę teorię spiskowe. Bo jeśli chodzi o oszczędności energetyczne, to rzeczywiście jestem skłonna stwierdzić, że gotowanie wody na mleko jeszcze w taryfie nocnej jakieś tam grosze może przynieść, ale wytłumaczcie to matkom karmiącym naturalnie. No nie! Pozostaje tylko zmowa producentów kawy i innych matczynych dopalaczy, na które popyt zdecydowanie się zwiększa, gdy zamiast o szóstej trzeba zwlec się z wyra o piątej, a w ciągu dnia jakoś funkcjonować o tą jedną godzinę dłużej. Bo inaczej skończy się tajemniczą utratą dwunastu minut.

Powiecie, że odbiję sobie na wiosnę, ale wiecie jak to jest z rodzicielskimi planami. O kant tyłka można je sobie potłuc. Pozostaje tylko wspólne pilnowanie pudła.




26.10.15


Jakoś tak bywa, że każdy kolejny miesiąc życia panny Anny ma jeden motyw przewodni. Ostatnio była to mobilność, teraz pionizacja. Panna stanęła (jeszcze nie tak pewnie) na nogi i mając tylko coś pod rękoma do podparcia szuka, węszy, niucha co tam się znajduje ponad poziomem podłogi. Bo im wyżej tym lepiej.


Co znajduje się w centrum zainteresowania dziesięciomiesięcznej Anki? Samoloty, liście szumiące i wszelkiego rodzaju śmiecie. Śmiem twierdzić, że z takim zapałem może szykować się na karierę zawodową w gospodarce odpadami. Wyciąga, rozkłada, sprawdza przydatność utylitarną, jeśli nie upilnowana to również organoleptycznie.

Dziesiąty miesiąc upłynął pod znakiem ząbkowozasmarkania. Obserwuje się wrastającą niechęć Anny do odkurzacza i wzmożoną marudę ogólną, na którą najlepszym lekiem jest matka - pewnie dlatego, że najwięcej czasu spędzamy razem. Matka służy więc za podpórkę, drabinę i nosidło, a jej ramiona stanowią najskuteczniejszy gryzak na świecie.

Należy podkreślić, że idealnie panna Anna słucha się matczynych rad, jak oszczędzać czas i w rozszerzaniu diety jest mocno powolna. Mleko rządziło, rządzi i rządzić będzie chyba jeszcze długo. Choć na plus trzeba jej przyznać, że nad wszelkie komercyjne kaszki preferuje owsianę z owocami.

Pod koniec dziesiątego miesiąca, (choć w sumie to już na początku nowego, jakby nie patrzeć w kalendarz ;) urządziłyśmy sobie babski weekend, czyli wysłałyśmy starszyznę do dziadków i razem niepodzielnie rządziłyśmy w naszym mikromieszkaniu. Plany były przebogate, zwłaszcza dla matki; skończyło się w większości jak zwykle, ale sporo przyjemności dostarczył matce miniserial BBC The Game ;) Jeśli ktoś ma ochotę na sporo brytyjskiej klasy i elegancji okraszonej najlepszym akcentem na świecie, a na dodatek nie gardzi wątkami szpiegowskimi to serdecznie, bardzo serdecznie polecam. A na zachętę nowo odkryty miły pan do matczynej listy ;)


Wróćmy jednak do meritum, czyli panny Anny....
Chociaż nie. Powyższy widok skutecznie mnie rozproszył ;)
To ja sobie popatrzę, a wy napiszcie czego tam nowego wasze dzieciory ostatnio się nauczyły ;)

21.10.15

Ostatnimi czasy przestrzeń debiutującą opanowały klimaty niemowlęce, a nie można przecież zapominać o starszyźnie dzielnie, lecz zazwyczaj mocno zaspanie, kroczącej od prawie dwóch miesięcy do przedszkola. Przeboje przedszkolne zostawmy sobie na inne okazje, natomiast dzisiaj przyczynkiem krótkich rozważań niech będzie zbliżająca się wielkimi krokami pierwsza duża uroczystość czyli pasowanie. 

Od dobrych dwóch tygodni uczy się więc Lula wierszyków i piosenek tematycznych. Pokornie należy stwierdzić, iż matka zdecydowanie nie pomaga. Jeśli kto nie widział na fp, to niniejszym przypominam radosną matczyną twórczość ochoczo podchwyconą przez dziecię:
"Słonko ma bardzo piękne zwyczaje
puszcza pierdziuchy gdy rano wstaje,
a drzewa lśniące, kupa na trawie,
mówią: dzień dobry kupo kochana!"  
(Matkę niech może tłumaczy częstotliwość powtarzania oryginalnej wersji na poziomie bliskim setki na godzinę oraz lokalizację ćwiczeń. Ale pewnie będzie sobie mogła gdzieś wsadzić ten argument, gdy panna zaprezentuje powyższą wersję przed szerokim przedszkolnym audytorium).

Sama córka nie wypadła jednak kurze spod ogona, czy jakoś tak - w końcu geny nie kłamią:
"Martwiła się babcia i martwił się dziadek,
czy taki trzylatek w przedszkolu da radę.
Martwiła się mama i tata i wujek.
A ja się w przedszkolu bardzo źle zachowuję" (ostatni wers oczywiście cztery tony głośniej).

Opuszczając sferę artystyczną, matka musi się podzielić ogólnym spostrzeżeniem graniczącym ze zdziwieniem, jak trudno o tej porze roku znaleźć w sklepie żółtą bluzką. A długi rękaw do tego to już fanaberia. Na moje oko to typowy kolor jesienny, ale ja się nie znam. Dlaczego żółć? Panna Lulencja należy do elitarnej grupy przedszkolnych Słoneczek, więc w odpowiednich barwach wojennych musi się stawić. Szczęśliwie o rajty było już łatwiej.

Jak sama zainteresowana podchodzi do całej imprezy? Ogólnie wydawałoby się, że na luzie, spoko-git-fajnie jest, choć tu i ówdzie przemyca mi reguły gry typu: "Dzieci, pamiętajcie, by nie biec do rodziców jak tylko ich zobaczycie". No i dzisiejsza krótka konwersacja daje dodatkowy odcień, tak bardzo jednak pasujący do Lulki:
"Mamo, ja nie chcę, żeby pasowanie było w czwartek"
"A kiedy chcesz by było?"
"W niedzielę"
"Ale w niedzielę przedszkole jest zamknięte"
"No właśnie!"

Tymi słowy chciałabym uprzejmie prosić o odrobinę kciuków, by ta urocza panna dała się jutro bezproblemowo upasować na pełnoprawnego przedszkolaka.


20.10.15

My, wszystkie matki (i ojcowie) wiemy, co jest najcenniejszym dobrem rzadkim w całym rodzicielstwie. 
Czas. Ciągle czas. Którego zawsze za mało, a kiedyś te seriale trzeba obejrzeć. W związku z powyższym po krótkim namyśle (ok, może trochę dłuższym) przygotowałam kilka rad pod zbiorczym tytułem "jak zaoszczędzić odrobinę czasu", albo "jak czasu niepotrzebnie nie marnować". Daruję sobie najpowszechniejsze sposoby typu: "gotuj na zapas", "kupuj on-line", "zaangażuj chopa swego w obowiązki domowe tudzież opiekę na dzieckiem" czy "przygotuj sobie sensowny harmonogram prac i, co najważniejsze, trzymaj się go" (dla mnie mission impossible). Za to proponuję kilka mniej znanych oczywistości.

Za Chiny Ludowe nie ucz dziecka zasypiania na spacerach. Będziesz się tułać po osiedlu, czasem może chwilę coś poczytasz, ale seriously - umiecie ogarnąć jednocześnie czytanie i pchanie/bujanie wózka? Ja w tym względzie stanowię pewne zagrożenie w ruchu chodnikowym. I nie próbuj być sprytna wracając do domu ze śpiącym dzieckiem, będziesz postawiona przed li tylko dwiema opcjami: albo obudzi się wraz z przekroczeniem progu klatki schodowej albo tuż po zaparkowaniu bolidu w mieszkaniu - niezależnie od tego, czy spało cztery czy czterdzieści minut. 

Machnij ręką na jedynie akceptowalne schematy rozszerzania diety. Dziecko jeszcze się zdąży najeść pryskanych warzyw, trujących słoików, zapchanych glutenem kasz; a ty oszczędzisz sobie związanego z tym sprzątania. Mleko rządzi, bazuj na tym nawet do trzeciego...co tam, piątego roku życia. W przedszkolu i tak nauczą jeść jak człowiek.

Nie bierz się za wielopieluchowanie. Nie dość, że wzrasta częstotliwość zmieniania szmat na tyłku to i jeszcze dopieranie, dodatkowe prania, suszenia i składania. Nie no, szkoda czasu.

Zapomnij o prasowaniu. Wmówienie nam, że prasowanie każdej szmaty, która leży w mieszkaniu jest obowiązkiem prawdziwej pani domu to perfidna zagrywka producentów żelazek. Gdzie sens, gdzie logika w wiecznym wygładzaniu ubrań? W przypadku dziecka, i tak zaraz się uświnią, więc nawet nie zdąży się zauważyć ewentualnych pognieceń.  A naprawdę myślisz, że prasowanie nadaje szlachetności dresom?

Sprzątaj, gdy dziecko czuwa. Odkurzanie jako terapia odtraumatyzowania Katarka. Mycie garów czy też inne pichcenie obiadów połącz z bujaniem leżaczka nogą. Na drzemki dzieciowe zostawiaj tylko niezbędną niezbędność czyli mycie podłóg. Chyba że zainwestujesz w znany wszystkim matkom wynalazek czyli dziecko-mop ;) A tak w ogóle, to daj sobie spokój z ciągłym układaniem zabawek - to już lepiej pchać ciągle ten kamień do góry. Nogą przepchnąć do kąta, byle główny szlak przejezdny.

A tak w ogóle to zastosuj holistyczną terapię oczyszczającą z kompulsywnego sprzątania. Niekoniecznie na zasadzie działania szokowego, ale stopniowo zwiększaj tolerancję na panujący chaos - w końcu entropia nie bez kozery jest stanem równowagowym ;)


I, na boga, nie zakładaj bloga!

Ps. Nie ma za co ;)
Ps. 2. Tak naprawdę wielopieluchowanie jest w dechę. Dupsko dziecięce i Matka Ziemia będą ci wdzięczne!

16.10.15


Od pewnego czasu obserwuję u siebie pewne objawy neofityzmu. Gdy tylko ktoś gdzieś kiedyś wspomina o zasmarkaniach niezwłocznie (mniej lub bardziej) rozpoczynam krucjatę. Wtrącam swoje trzy grosze, sugeruję, doradzam, instruuję. Choć nikt mi za to nie płaci i procentów nie zbieram. Ale tak to jest z żarliwymi nawróconymi.

Przez baaardzo długi czas patrzyłam na nie ze sporym niedowierzaniem. Kojarzyły mi się z homeopatią, efektem placebo i swądem przypalonego mięsiwa. Pamiętam historie o słoikach i gorącu na granicy oparzenia. Na każdą propozycję zastosowania w chorobowych czasach wzdrygałam się mocno i zdecydowanie odmawiałam. Tak. Bańki. Ręka w górę, kto nigdy, chociaż w dzieciństwie, nie leżał ze szkłem na plecach.

Przyznam się, że nie do końca jestem w stanie prześledzić swój proces nawrócenia na stosowanie baniek w sytuacjach gorączkowochorobowych. Zaczęło się od teściowej, która rutynowo stosuje ten środek na wszelkie bolączki swoje i rodziny. Od niej dowiedziałam się o istnieniu bezpiecznych baniek bezogniowych (np. takie), gdzie niczego się nie podpala/przypala/podgrzewa, tylko podciąga najzwyklejszą w świecie pompką. Przy kolejnych ciągnących się zasmarkaniach Lulkowych i szybkiej lekturze dałam się przekonać tatuśkowi, by postawić małej. I stawiamy do dzisiaj za każdym razem, gdy coś ją rozbiera. Na Ance jeszcze nie, bo uno: nie było potrzeby; dos: za bardzo się wierci i nie ma bata, by usiedziała, a dodatkowego stresu chciałabym jej oszczędzić (wystarczy, że traktuję ją Katarkiem ;) I żeby nie było, że tylko dziecko tak "męczymy", na sobie stosujemy z nieodłączną pomocą Lulki ;)

Nie jestem w stanie powiedzieć w jakim stopniu bańki skracają okres choróbska zwłaszcza, że rzadko są stosowane bez innych wspomagaczy. Natomiast jestem prawie(!) przekonana, że w połączeniu z odpowiednimi inhalacjami zapobiegły podaniu Lulce antybiotyku przy początkowym zapaleniu oskrzeli. Kilkakrotnie przy katarze, po postawieniu baniek, nie obserwowaliśmy kaszlu (bez stosowania żadnych syropów). Ostatnio przy znikąd rozchyrlaniu jednorazowe bańki wraz z syropkiem przegoniły kaszel (zazwyczaj mimo syropków, kaszel utrzymywał się około tygodnia). Ktoś powie: może organizm sam by sobie poradził, może  to syropki czy inhalacje zadziałały a nie bańki. I jestem w stanie się z tym ktosiem zgodzić, bo powtórzę jeszcze raz: ścisłej skuteczności samych baniek nie jestem w stanie określić. Ale nie jest to żaden mocny argument przeciwko nim. Przyznać się, kto przy zasmarkaniach stosuje tylko jeden specyfik- zazwyczaj z apteki wychodzimy z pełnym worem i pustym portfelem.

I powiem wam, że nasz dyżurny pediatra urósł w moich oczach, gdy nie wyśmiał nas za stosowanie baniek (salami na plecach trudno przeoczyć), a pewnego razu sam zaproponował. Nie jakiś staruszek homeopata, zwykły lekarz w wieku 30+. Tak, ten.

Szybkie pytania i krótkie odpowiedzi:
1. Czy boli? Wg Lulki: "Nie, tylko przy ściąganiu troszkę. Ale krótko"
2. Czy trzeba potem gnić w domu? Wg matki: "Jak postawisz wieczorem, to rano możesz śmigać"
3. Jak zachęcić dziecko? "Masza i niedźwiedź" ;)

To co? Stawiamy?


------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
PS.1 Oczywiście o fakcie stosowania baniek należy poinformować lekarza, a najlepiej, jak zawsze, skonsultować to z nim wcześniej.
PS.2. O zaletach pisać nie będę, bom nie specjalista, dzielę się tylko własnymi doświadczeniami ;)

12.10.15

Poniedziałek. Pierwszy dzień po weekendzie, gdy należy zwlec się z wyra, stosunkowo szybko włączyć moduł otrzeźwienia, ogarnięcia i ruszyć w świat. Do szkoły, przedszkola, pracy, uczelni. Dzień, kiedy przynajmniej w teorii, masz najwięcej sił i energii, boś wypoczął/wypoczęła przez te dwa dni. Nie wiadomo dlaczego jest to jednak dzień, w którym poziom energii oscyluje wokół zera, a niechęć wstania.... ech, o tym może mówić nie będę.

A ja wam powiem, że odkąd jestem matką podwójną z opcją jednego dzieciaka wybywającego na podbój przedszkola, to uwielbiam poniedziałki. Naprawdę! (Tak, zdaję sobie sprawę, że kluczowym elementem mojego poniedziałkozadowolenia jest opcja jednego dzieciaka wybywającego na podbój przedszkola;)) Ba! Czasem wręcz nie mogę się doczekać poniedziałku, dlaczego?

Bo spokój. 
Już kiedyś pisałam, że ogarnięcie jednego, nawet wrzaskunowego, dzieciaka to kaszka z mleczkiem w porównaniu z dwójką na parkiecie, zwłaszcza gdy to drugie ma mocno indywidualistyczne podejście do życia.

Bo cisza.
Wrzaskunowe dziecię w końcu pada na drzemkę, a wtedy błogość ciszy jest w zasięgu ucha. I tylko twoja decyzja, czy będziesz się nią delektować, czy jednak włączysz radio.

Bo czas.
Obiad, sprzątanie, pranie. Przy dobrych wiatrach i drzemce jednego dziecka da się to zrobić bez wywalonego języka. I bez ciągłych przerw wywołanych przez pragnienie starszyzny, by włączyć się z nią we wszystkie niecierpiące zwłoki dziecięce zabawy, głody, pragnienia i potrzeby. W które włączać się chcę, bardzo chcę, żeby nie było.

Weekend jest burzliwy, jest gwałtowny, jest nasz. Szkoda wtedy energii na obowiązkowe działania ponad minimum. Kto by myślał o podłóg pucowaniu, gdy trzeba pędzić na ratunek Ance, którą siostra chce wziąć na ręce, choć za ciężkie to przecież. Kto by myślał o szuflad porządkowaniu, gdy dzieciaki rozdzielić trzeba w walce o koniecznie-teraz-niezbędne-zabawki. Drzemki zorganizować i uperswadować. Jedno śpi, to zabawa z drugim. Posiłki jakby w międzyczasie, przy okazji. Tu zakupy, tam spacer, tu bajka, tam domino. I tak do wieczora, gdy jedno po drugim i trzecim i czwartym pada. Weekend to męczący czas. A poniedziałek? Dzień oddechu. I odgruzowania mieszkania.

A wy lubicie poniedziałki czy raczej nie bardzo? ;)



PS. I w poniedziałki jest Dobra Żona, Homeland i Andy Samberg. Czego chcieć więcej?

8.10.15

Przeprosiłam się ostatnio z chustą. Wróć.... w końcu na dobre zaprzyjaźniłam się z chustą. Mój związek z nią trwa już trzy lata z hakiem. Powiecie, trochę mi to zabrało, co?

W ogóle dziw, że tyle czasu tkwiła gdzieś zagrzebana w szufladzie, a ja w końcu zdecydowałam się ją odgrzebać. Skąd taka zwłoka? Po pierwsze Lulka. To na jej okoliczność chusta została zakupiona, natomiast panna okazała się niewiązalna. Może gdybym wtedy jakoś mocniej się uparła.... Ale biorąc pod uwagę, że Lulek była osobniczką antyprzytulińską, co zresztą nie zmieniło się do dzisiaj, wszelkie próby unieruchomienia pannicy kończyły się wrzaskiem tejże i zapoceniem matki. Chusta jednak została, wiele miejsca nie zajmowała, a że rozważaliśmy ewentualne przyszłościowe powiększenie familii, to czekała. I się doczekała. 

Pierwsze próby z Anką też nie były łatwe. Moja obawa o zamotanie najpierw mniejszej, potem większej kruszyny; jej słaby entuzjazm. Nadeszła pamiętna wrzaskliwa i trudna wiosna, gdy ręce matki mdlały, kręgosłup się buntował od ciągłego noszenia Anki, która zasypiać inaczej, niż na rękach, nie chciała. Puściłam na nowo filmiki z Youtuba, koślawo przymocowywałam sobie Hankę na brzuchu, by choć trochę zrobić w domu, a jednocześnie pannę uspokoić. Potem przyszedł upał i na samą myśl o obwiązaniu się dodatkową warstwą szmaty robiło mi się okrutnie gorąco. Chusta znów więc poszła w odstawkę. Lato w końcu odpuściło, a mnie zamarzyły się spacery po pobliskich polach oraz lasy pachnące grzybami. I jakoś tak poszło. 

Zdecydowanie nie mogę nazwać się chustoświrką z prawdziwego zdarzenia. Nie znam się na rodzajach i gramaturach chust. Z wiązań opanowałam w miarę poprawnie (mam nadzieję!) tylko to najłatwiejsze. Ćwiczę nad osławionym prostym plecakiem, na wiosnę może się wyrobię. Nie noszę po kilka godzin dziennie, ba! nie noszę nawet codziennie. Chustę wciąż posiadam tę jedną. Nie jestem zagorzałą propagatorką ekologicznego trybu życia, nie karmię piersią, nie śpię z dzieckiem. Rodzicielstwo bliskości średnio mi wychodzi, choć staram się jak cholera. Tylko gdzie jest przecież powiedziane (choć sama kiedyś tak, durna!, myślałam), że chusta tylko dla eko-rodzicielsko-świadomych rodziców? Że musi być w tym koniecznie głębsza ideologia?

Jednego tylko nie mogę się wyprzeć. Teraz każdej świeżo upieczonej matce lub matce już okrzepłej chustę polecam. Bo chusta zwyczajnie się przydaje. By cztery worki śmieci naraz wynieść. By do osiedlowego wąskosklepiku po tę zapomnianą śmietanę skoczyć. Razem pranie powiesić na nieposprzątanym balkonie. By na górkę, co za osiedlem, się wdrapać i podziwiać cudny widok na Kraków. By po lesie się poszwendać i powdychać świeżego. By na czwarte piętro u babci (bez windy!) wyleźć i jeszcze zakupy jej wnieść. By po starszyznę do przedszkola pojechać: autobusem, nie autem. I obejrzeć starszyzny awans na przedszkolaka (to w planach). By w końcu uspokoić nie-wiadomo-czemu rozwrzeszczane i zmęczone dziecko z litością dla własnych ramion i barków. (No dobra, wiadomo: kolki, ząbkowanie, niezmierzona potrzeba dziecka do bycia z rodzicem).

A samo zamotanie? Wcale tak długo (jak chop jeszcze wczoraj myślał) nie trwa. Naprawdę!
To już wiecie, po co mi ta chusta.


7.10.15


Są takie momenty, gdy czuję się jak zdechła kura, po prostu. Wiszę smętnie nad kolejną kawą, która nie pomaga. Próbuję podjąć jakąś aktywność fizyczną, ale sofa jakby pokryta superklejem. Na dziecięce wybryki - podarte dokumenty, wylane mleko na świeżo wypucowaną podłogę - reaguję wzruszeniem ramion i "a rób co chcesz!". Gdy nawet stąpanie po Lego nie podnosi w wystarczający sposób ciśnienia to już wiadomo, że jest kiepsko. Czas więc na działania bardziej radykalne czyli pomęczenie uszu. Bo jak wiadomo, z jednej strony muzyka łagodzi obyczaje, ale potrafi również dokonać niemożliwego - wyciągnąć matkę z rozflaczałego bezruchu. Wystarczy więc spacyfikować na chwilę dzieciarnię, włożyć słuchawki na uszy, głośność podkręcić mocno, mocno i rozpocząć jazdę! A jako, że nadchodzi szaroponury okres jesienny, to odpowiednia profilaktyka, oprócz witaminy C i tranu, zawsze w cenie.

Kończę więc ten konieczny niedługi wstęp zastępując go dźwiękami. Pobudkę czas start!
1. Kongos "I'm only joking"

2. Bloc Party "Helicopter"

3. Arctic Monkeys "Brianstorm"

4. The Music "Cessation"

5. Muse "Assassin"

To teraz może trochę spokojniej..... Choć może jednak nie ;)
6. Archie Bronson Outfit "Got to get (to your eyes)"

7. Devotchka "Enemy guns"

8. Gossip "Pop goes the world"

A na koniec odrobinę feminizmu.
9. Beyonce "Run the world (Girls)"

Napędzeni? To do roboty!!!
Tylko rzućcie jeszcze waszymi, niekoniecznie porannymi, muzycznymi rozrusznikami. Hałasu nigdy za wiele!

5.10.15


Nie. Najbardziej oczywista odpowiedź (rodzice!) wcale nie jest prawidłową. 

Nie twierdzę, że ilość spędzanego czasu jest idealnie wprost proporcjonalna do poziomu znajomości dzieciaka - istotna jest również jakość tego. Natomiast zupełnie zapomniałam jak to jest być bombardowanym niekończącymi się sugestiami i dobrymi radami zaczynającymi się od śmiertelnego "na pewno" - jest głodna, zmarznięta, zmęczona. Zapomniałam, jak to jest ciągle słyszeć: daj jej chrupka, idź z nią na spacer, weź ją na ręce. Nie żeby mnie to jakoś ruszało czy frustrowało. Zmilczę albo powiem "tak, tak, wiem, wiem" i zrobię po swojemu. Ale refleksja pozostaje. 

Zapomniałam o tym ogólnym przeświadczeniu, że rodzicom ciągle trzeba coś uświadamiać. Przecież to takie delikatne, zaraz się zakrztusi, głowę rozwali, palce przytrzaśnie, chorobowo rozłoży się dokumentnie, bo wiecie, ten siejący grozę wiatr! Strach pomyśleć jak, na ten przykład, matka radzi sobie i co wyczynia z tym biednym dzieciątkiem sama! Dzień w dzień. Kilka(naście) godzin dziennie. Naprawdę strach. Kij z tym, że już drugie wychowuje. Dalej trzeba przypomnieć, jaka jest prawidłowa liczba czapeczek na głowie. Ja rozumiem ideę wychowania dziecia przez całą wioskę (czy jakoś tak), ale seriously, przez osoby widzące pacholę raz na ruski rok? A im mniejsze dziecko tym gorzej. Przy Lulce jakoś tych rad nie ma tak wiele. Może wszyscy zgodnie stwierdzili, że już pozamiatane, matka wraz z ojcem schrzanili już sprawę nienaprawialnie. 

Napisałam, że mnie to średnio rusza. Ale skoro ten wpis powstał, to jednak rusza. Czasem w sumie wkurza, ale dlatego, że nie rozumiem samej idei wtrącania swoich trzech groszy na każdym kroku. Czy jest to rzeczywiście kwestia braku zaufania do rodzica? Niewiara w ich relację z dzieckiem, zdolność odczytywania dziecięcych sygnałów i odpowiednie nań reagowanie? Czy raczej przekonanie, że "ja to wiem najlepiej"? Może jednak działa jakiś pozostały automatyzm, atawistyczny instynkt z czasów posiadania własnego młodego potomstwa? Ale nie dotyczy to przecież wyłącznie babć i dziadków. 

Koniec dywagacji, może wy macie jakieś propozycje, bo ja, szczerze mówiąc, głupieję.

1.10.15


O śnie można by długo, często i rozwlekle. Matki najchętniej pisałyby ody, czary odstawiały, wosk nad głową przelewały, byle tylko zapewnić sobie i dziecku sporo dobrego snu. Gdy dziecko śpi, matka odżywa, wraca do świata, regeneruje pokłady spokoju i cierpliwości, czyli cech, których podaż zawsze jest niewystarczająca. Dodatkowo sen i snopochodne są jednym z głównych punktów okołorodzicielskiej debaty i zmartwień. I gdyby tylko dzieci zdawały sobie sprawę z ważkości tego zagadnienia i odrobinę nam sprawę ułatwiały. Ale nie, bo po co? 

Dzisiaj matka chciała się podzielić obserwacjami własnymi poczynionymi w przeciągu ostatnich trzech i pół lat (whoaa! kto by pomyślał, że mam już taki staż rodzicielski). Co można z nich wywnioskować? Że jeśli chodzi o sen, to dzieci pod tym względem są okrutnie przewrotne.

Matka ma pilną robotę do zrobienia - macierzyński, remember? Matka wyjazd w miasto planuje, zazwyczaj zgodnie z dzieciowym planem snu i aktywności. Więc co? Dziecko jak gdyby nigdy nic nagle znikąd odmawia snu dziennego. A gdy matka stwierdzi: "Dobra, nic nie planuję, bo znowu będę się wkurzać" i nastawia się na typową godzinną drzemkę, to nagle okazuje się, że...... Tak, macie rację, dziecko bez powodu tak odpłynie, że przez trzy godziny nie wstanie. A matka kręci się, sprawdza oddech, odrobi wszystkie obowiązki domowe i w końcu stwierdza: "Kiedy ja się nauczę nie dziwić?"

Dziecko ma wbudowany nietypowy czujnik przerywania snu. Udowodnione statystycznie, chociażby na mojej dwójce. Za każdym razem, gdy w  ciągu dnia matka zechce skorzystać z nieśmiertelnej rady: "śpij, gdy dziecko śpi" to w przeciągu trzech minut od złożenia głowy do poduszki pacholę się budzi. I nieważne, że zasnęło piętnaście czy dwieście piętnaście minut temu. No dobro, z tą dwieście piętnastką żartowałam. Za każdym razem, gdy matka chce włączyć komputer, by pofejsować/poblogować/pocztę sprawdzić - dziecko budzi się jak na zawołanie, choć przecież sprzęt aż tak głośno nie buczy. Królestwo (i sen!) za sposób wyłączenia czujnika.

Jeden z przykładów skrajnego nierozsądku dzieci można streścić krótkim hasłem: "Im większa padlizna, tym bardziej będzie walczyć". Przerabiamy to ze starszą, a dzienne drzemki przeradzają się w istną wojnę podjazdową. Zatacza się, słania, powieki przy obiedzie opuszcza w tempie odwrotnie proporcjonalnym do tempa żucia. Ale na hasło: "Idziemy na drzemę" odzyskuje skitrane znikąd (ok, może z tego obiadu) ostatnie opary energii i zaczyna walczyć. Ze snem, z matką, ze sobą. Użyje rzekomo logicznego argumentu: "Mamo, ale ja nie jestem zmęczona. Ja naprawdę nie jestem zmęczona", ale jak w końcu spacyfikowana to po pół minucie śpi. I śpi. I śpi. Więc jak tu wsłuchiwać się w potrzeby dziecka, no jak?

Ogólnie to matka chodzi niewyspana, jak to każda matka. Tylko nie dlatego, że dziecko w nocy nie śpi. Śpi, a jakże. Przy czym zamiast jak człowiek, cicho i spokojnie, to wierci się, kręci, stęka, od pierwszego momentu, gdy matka arcybezszelestnie wpełznie do wyra, przykryje kołdrą i udaje, że jej nie ma. Więc matka leży, zasnąć potem przez godziny nie może, bo dziecię ciągle w tym łóżku na śpiąco wariuje. Gdy w desperacji stwierdzi, że idzie do chopa (tak, uskuteczniamy z chopem rozdzielność łóżkową), to gdy już z dala słyszy przeciągłe chrapanie, to wie, że wpadłaby z deszczu w gnojówkę. Wiadomo więc, skąd rozdzielność łóżkowa.

Gdy matka stwierdzi, że dzisiaj nie śpi z młodszą w pokoju (kiedyś w końcu trzeba się wyspać!), to oczywiście uaktywnia się starsza. I woła przez pół nocy: "bo komary, bo koszmary, bo "mama jesteś, mama przytul, mama trzymaj nogę". Następną noc, choćby w piwnicy, ale matka śpi sama. Wróć, matka nie ma piwnicy. 

Jak się rzekło uprzednio, trafiły się matce egzemplarze przesypiające noce. Zazwyczaj. Gdy jednak chop matkę zostawi z nimi na jeden dzień/noc, to oczywiście wtedy młodsza włącza nocną gastrofazę i opcję dwugodzinnych harców. Chop oczywiście ma swoją teorię: "Tęskniła za tatusiem". Yeah right.....

Przykłady mogłabym mnożyć, bo w dziecięcym spaniu, jak na wojnie i miłości, nie ma żadnych zasad. W sumie czemu się dziwić. Z dzieckiem na co dzień i miłość i walka. 

Teraz wy! Potwierdźcie, zaprzeczcie, podzielcie się dziecięcego snu paradoksami. Przytulmy się sennie wzajemnie!



28.9.15


Mija prawie miesiąc od posłania Starszakówny do przedszkola i po ciężkich dwóch wakacyjnych miesiącach z dziewczynami 24/7 matka oddycha. Sapie z niejakiego lekkiego odpoczynku. Nie mówimy od razu o fazie zen i oazie spokoju, co to, to nie. Jednakże oprócz ewidentnych korzyści dla samego dzieciaka, również i matka znalazła kilka niekwestionowanych zalet oddania Lulencji do przybytku opieki i wychowania.

1. Spoookóóóój. Zero gadania, wiecznych pytań: "A dlaczego? A po co?", mądzenia o każdą pierdołę. Kilka godzin bez histerii, bez krzyków o byle co. Koniec z walką o dziecka na dzienną drzemkę ispanie.  Wrzaskunową Ankę mimo wszystko łatwiej spacyfikować.

2. Koniec z gotowaniem na trzynastą. Koniec z myśleniem, coby dzisiaj dziecku dać na drugie śniadanie, obiad, podwieczorek. Obiad wystarczy naszykować na siedemnastą, w sam raz na powrót starszyzny, Anka ogarnia się mlekiem i słoikami na przemian ze zwykłymi owocami. A matka? Biszkopty na obiad też obskoczą, prawda?

3. W końcu można na spokojnie nadrobić muzyczne zaległości, wiecie, tych wszystkich miło grająco-śpiewających panów (Hozier!, George Ezra!) na przemian z mocniejszym rockowym zadziorem. Koniec ze skwierczeniem o Tik-Taka czy inne Kaczki-Dziwaczki za każdym razem, gdy zbliżam się do radioodtwarzacza. Radio Bajkę wielbię razem z Lulką, ale Trójka? To jest to!

4. Ok. Teraz czas na wstydliwe wyznanie matki numer tysiąc pięćset sto dziewięćset. Moje ostatnie uzależnienie? Kuchenne Rewolucje. Codziennie o 10.55.  Jakieś prehistoryczne powtórki. Anka zazwyczaj wtedy śpi. Gdy jakimś trafem jest z nami Lulka, to nie ma bata z włączeniem tv, bo od razu marudzenie o bajki. A tak, to sobie matka do trzeciej kawy przy segregowaniu prania spokojnie obejrzy szalejącą Magdę Gessler.

5. Teraz już poważniej: porządek. Gdy same z Anką rezydujemy na włościach, to jest czas go zrobić i zdecydowanie dłużej się zachowuje. Wystarczy powiedzieć, że około dziesięciu minut po wtargnięciu Lulki na łono rodziny szlak w przedpokoju muszą sobie torować nogą - bo kurtki, bo klocki, piłek nagle trzy i puzzle, wszędzie porozwalane puzzle.

6. Regeneracja cierpliwości. Dziesięć godzin przerwy w kontaktach matka-Lulka pozwala na uzupełnienie pokładów tego cennego dobra, jakim jest cierpliwość, w sposób wystarczająco zaspokajający potrzeby na te parę godzin podwieczornych. No!

7. Czas. Jeśli tylko panna Anna łaskawie te dwie swoje drzemki odbębni ze średniostatystycznym czasookresem circa about jednej godziny na drzemkę, to matka w końcu zyskuje czas! Nie, żebym od razu uskuteczniała nie-wiadomo-jakie przedsięwzięcia, ale pranie zrobione, poskładane, obiad ugotowany, podłogi wymyte, fejsbuk odbębniony. Tak na spokojnie, a nie z językiem na brodzie czy inne tam kitranie się z telefonem w kiblu - you know what i mean ;)

Tak, że wiecie już czego matce życzyć.


Zdrowia dziecka!