To nie tak miało być, zupełnie nie tak... Te słowa w skrócie opisują matki nastawienie, gdy dnia dwudziestego pierwszego grudnia około godziny dwudziestej wylegiwawszy się na sofie matka poczuła "stuk-puk" w bęcu i już wiedziała, co się kroi. Krótka informacja do męża: "Zaczęło się!" Dwie sekundy na ogarnięcie wewnętrznej paniki, raczej by chłopa uspokajać, niż samemu na poważnie zacząć się martwić. Sytuacja mało komfortowa, bo primo: termin miał być po świętach a nie przed (bigos, ach ten bigos!); a co gorsza secundo: rozwiązywać się miało, gdy matka matki miała w naszych progach przebywać. Tyle dobrego, że matce wcześniej tego dnia jakiś chochlik podpowiedział, by w końcu spakować torbę do szpitala.
Z racji tego, że sami w domu z dzieciem, a najbliższa babcia mogła dotrzeć najwcześniej za półtorej godziny ojciec się uparł, by po pogotowie dzwonić. Instytucja ta usłyszawszy, że wody już odeszły a nie ma z kim dziecka zostawić zdecydowała, że przyjadą i zabiorą od razu. Przyjechali, przywitali słowami: "Brzuch jeszcze jest, to dobrze", zapakowali i zawieźli tam, gdzie musieli. Matka pochlipała w duchu, że nie będzie to szpital już wcześniej wybrany ino ten pogotowiu najbliższy, z którym jednak emocjonalnie dobrze związana nie była. Dzielnie się trzymając wkroczyła na SOR, została zbadana, odesłana na porodówkę, gdzie zaskoczenia miłego doznała. Wcześniejsze doświadczenia zostawiły jej w głowie obraz nędzy i rozpaczy oddziału ginekologicznego, a tu pięknie odremontowane, wymalowane, cudne łoże boleści, piłki, wanny, wszystko czego rodząca dusza zapragnie. Przy czym najpierw dwa złocisze wysupłać należy, by gustowne foliowe bambosze zakupić. Miła pani położna pokazała co ma do zaoferowania, przybył i pan doktor, który, o zgrozo!, był tym samym osobnikiem, z którym miała matka do czynienia onegdaj. W kwalifikacje nie wątpię, ale okoliczności tamtego zdarzenia niewielką traumę w matce wywołały, stąd pewien niefart odczuty na wstępie. Lecz cóż, lekarza się nie wybiera i szczęśliwie zbyt często nie bywał.
Pierwsze półtorej godziny to czekanie na chłopa, by z rzeczami przybył i na duchu wspierał. Coś tam się rozkręca, małe skurczybyki, matka tylko chodzi i etykiety z nudów czyta. Przyjeżdża mężulo. Potem KTG się podpina - pytam chłopa: "Coś się pisze?", bo czuje, że akcja powoli idzie naprzód "Nie, wszystko na poziomie poniżej 10". "Cholera". Położna z uśmiechem na licu: "A no tak, proszę się nie martwić, elektroda czasami nie działa". "Ach świetnie, czyli to jednak nie wyobraźnia moja tak często się kurczy". Jak już przyszła położna, to zbadała, oznajmia: trzy centymetry. Matka w duchu klnie, że dopiero tyle, a tu już północ prawie. Z propozycji kąpieli ochoczo korzysta. W międzyczasie chłop ironicznie marudzi, że znów całą noc rodzenia matka wymyśliła. Wanna - cudo sprawa. Podkręca co trzeba łagodząc jednocześnie boleści skurczowe. Radio w tle sobie gra - co ciekawe, radio żywo reagujące szumem na bliskość istot żywych. Tu jeszcze uwaga praktyczna - słuchanie najpopularniejszej rozgłośni radiowej pozwala na precyzyjne określanie częstości skurczów, a dalej postępu porodu. Jeden skurcz na piosenkę, trzy skurcze na dwie - matka przetestowała. Ale i tak do tej pory pamięta tylko Kamila Bednarka, że "Takie chwile jak te nie zdarzają się zbyt często" ;)
Ach, wróć matko do meritum. Wanna więc (z gustowną granatową zasłonką do podciągania) spełnia swe zadanie. Przychodzi położna z zaleceniem "Zagrzać ubranka". To już, czy to już? A czuje Pani parte? No w sumie już tak. To hop! Długo się matka nie opierała, ale jak zwykle nie była najbardziej subordynowaną rodzącą na świecie. Z chęci wielkiej zakończenia całej tej zabawy poszło szybko, a jedynym komentarzem położnej z lekarzem było: "Wiesz, ona urodziła na jednym skurczu" powtarzane z pięć razy (taaa, na jednym skurczu, dla matki to cztery było najmarniej ;) Koniec końców chlup! dziecię wyskoczyło (z relacji chłopa podobno położna w zaskoczeniu jednoskurczowym ledwo uchwyciła). Ogląd - dziewczynka. "Widzi Pani, że dziewczynka?". "Ok, ufam, że dziewczynka, ja chcę iść spać". Dwie godziny razem. Potem wjazd na oddział. Godzinka spokoju i oddali już dziecię na dobre. Oddział jak oddział. Luksusów się nie spodziewałam, ale w olej do drzwi i łóżek zawiasów zainwestować by mogli. Najmniejszy ruch "skrzyp, skrzyp" - bałam się oddychać, by nie pobudzić dzieciaczków na sali. Prawdziwa kraina skrzypów. I kciuki matka zaciśnięte trzymała, by dzieć się najadał, a nas wypuścili przed świętami jeszcze. Misja się udała i w Wigilię po południu opuściliśmy razem przybytek rodzenia.
Czy był to poród i pobyt po ludzku? Nie będę narzekać - nie przyspieszali, nie wymuszali, nie cięli, z szacunkiem w miarę traktowali. Mogłabym się do kilku szczegółów przyczepić - że pozycja leżąca; mocne kierowanie parciem; słabe wsparcie poporodowe oraz karmienia; konieczność przybrania na wadze jako jedyny warunek opuszczenia przybytku. I te uwagi zamieszczę na odpowiedniej stronie (http://www.gdzierodzic.info/). Wiem, że miałam dużo szczęścia, bo natura działała wprost idealnie i żadna ingerencja konieczna nie była. I takiego porodu życzę każdej z Was. Boleć będzie zawsze, ale niech pójdzie szybko, sprawnie, w przyjaznych warunkach. I wiary w siebie miejcie dużo, i sporo spokoju - to ogromnie pomaga.
A na koniec stwierdzę jeszcze - świetna jestem w dochowywaniu tajemnic. Język zaplotłam i do końca się chłopu nie wygadałam. Polać mi zbożowej! A co!
Kochana, cieszy mnie, że Twój poród przebiegł tak pozytywnie i pozostawił mimo wszystko sporo dobrych wspomnień. Liczę na to samo ! ;))
OdpowiedzUsuńŻyczę Ci ekspresowego! Dziękuję bardzo!
UsuńCieszę, się że miałaś ludzki poród (co bylo nie tak z pierwszym przypomnij mi proszę, bo skleroza) ale z tym bigosem to kijowa, widać, że dziecio złościwe planune być ;)
OdpowiedzUsuńW pierwszym najbardziej nie tak była jego długość - męczyłam się prawie 36 godzin no i Lulencja przenoszona była 10 dni. Rodziłam w innym szpitalu, ale mimo wszystko dobrze tamten szpital wspominałam i bardzo chciałam tam znów rodzić. Ten w którym Anulka przyszła na świat kojarzył mi się tylko z wcześniejszym poronieniem, ale jak widać dobra karma wróciła :)
UsuńA czy ty wiesz, że mój dobry mąż ten bigos mi zamroził ;)
Mój syn też wyprzedził bigos. Już stał, już czekał na skonsumowanie, a tu niespodzianka i chlup! Bigos zjadłam po roku :(
UsuńJa tak za nim tęsknię ;) Ach ten syn niecierpliwy ;)
Usuńno i tak oto Anulencję witamy:)
OdpowiedzUsuńmówisz, że wanna dobra sprawa, to się chwali:) a że szybko i sprawnie chwali się jeszcze bardziej:)
sto lat dla was obu matko i córko:) i sto dla Małża i Lulencji, a co:)!
Wanna świetna. Przy Lulce i przy Anulce sprawdzone ;) Jakby nie daj losie trzecie się zdarzyło to chyba wybieram od początku poród w wodzie ;)
UsuńDziękujemy za życzenia i przesyłamy tysiące buziaków dla całej Waszej świetnej trójcy :)
Dobrze, że szybko, spokojnie i zdrowo ....
OdpowiedzUsuńi jakie magiczne święta już w większym gronie :)
Dziękuję bardzo :)
Usuń:) Z opisu - to chyba wesoło było.
OdpowiedzUsuńA tak BTW - to Narutowicz? Dobrze myślę, czy źle myślę?
Tak, Narutowicz. Po czym poznałaś? ;)
Usuńjak przeczytałam (choć nie znam jeszcze twojego bloga, dopiero tu wpadłam), to też mnie tknęło, że Narutowicz. zaupełnie nie wiem, skąd:) rodziłam tam, sam poród bez zarzutu (poza szeptaniem konsternującym), ale opieka poporodowa zła. nie wrócę, oj nie!
OdpowiedzUsuńChyba dobrze, ze nie znałam takich opinii wcześniej,bo pewnie bym się jeszcze dodatkowo stresowała w trakcie. Ale fakt, że jak już po poczytałam o tym szpitalu to uważam, że miałam sporo szczęścia :)
Usuń