30.3.15

kryzys trzeciego miesiąca

Mam żal do klasycznych portali oraz popularnych czasopism o fałszowanie prawdziwego obrazu rodzicielstwa. Mleczna droga usłana jest różami, miłość rodzica przezwycięży wszelkie kryzysy i inne takie pierdy-śmierdy. Oglądając niedawno niezawodne DDTVN czy też inne PnŚ dowiedziałam się, że po trzecim miesiącu życia tylko 15% dzieciarni karmionych jest piersią. Wiem dlaczego. Najpierw nawał, potem kryzys szóstego tygodnia, a jeśli któraś się wcześniej nie złamała dokarmianiem, to potem nadchodzi kosiarz ostateczny - kryzys trzeciego miesiąca 

Szperając na szybko na temat kryzysu trzeciego miesiąca (zwanego również kryzysem laktacyjnym) oraz sposobów radzenia sobie z nimi takie oto informacje uzyskałam (kompilacja własna):

"Kryzys laktacyjny pojawia się zazwyczaj w 3 i 6 tygodniu życia dziecka oraz w 3 i 9 miesiącu. Charakteryzuje się tym, że piersi są miękkie, mleko z nich nie wycieka, a dziecko wydaje się być głodne i niespokojne. Jak sobie z nim radzić?
- jak najczęściej przystawiaj dziecko do piersi (takie zwariowanie karmienie "na okrągło" nie potrwa dłużej niż 2-3 dni) - nawet co godzinę, a w nocy co 2-3;
- nie podawaj dziecku butelki ze sztucznym pokarmem;
- bądź spokojna i dobrej myśli - Ciesz się tym, że masz dziecko, sprawiaj sobie przyjemności (...), nie przejmuj się domowymi obowiązkami. Teraz jedyną ważną sprawą jest nakarmienie dziecka, a to się uda, jeśli sama będziesz spokojna i zrelaksowana" 

Wydaje się proste i mało stresujące, prawda? 
A teraz rzeczywistość. Dziecko przystawiasz, a jedyną reakcją jest wrzask opętanego, odpychanie, głowy odwracanie i znów wrzask. Karmienie na okrągło odpada, dzieć się raczej powietrza z nerwów nałyka i potem odgazowuj przez kolejne trzy godziny. Dziecko nie je, ty i twoje otoczenie mówi: płacze bo głodne, głodne, bo płacze. Płaczesz więc i ty, głównie z frustracji. Ostatnią deską ratunku są nocki i tylko dzięki nim pocieszasz się, że dziecko ci się nie zagłodzi (choć przecież wiesz, że się nie zagłodzi, ale z braku pomysłów zmysły tracisz).

Spania nie ma i z powodów podanych powyżej żadne tam tulenie do piersi ukojenia nie daje, raczej z dzieciem na ramieniu chodzisz po tych czterdziestu z hakiem metrach kwadratowych. Chcesz odłożyć, znów wrzask. Próbujesz posiłkować się wózkiem machając ręką na wcześniejsze deklaracje, że nie będziesz usypiać w bolidzie. Ale, jak na złość, wózek nagle wrogiem, w wyniku czego nawet zwykły spacer okupiony potem (twoim) i łzami (dziecka).

Każą relaksować się (buahahaha!), przeleżeć z dzieckiem dwa-trzy dni cięgiem w łóżku (seriously!? z jednym może tak, ale gdy starszaka masz w domu - no way!) i walczyć o karmienie (patrz powyżej). Bułka ze zjełczałym masłem.

Dzieć najczęściej przechodzi wtedy kolejny z niezliczonych skoków rozwojowych, odpowiedzialnych za jego nieprzewidywalne zachowanie, ale brakuje mi tego, że nigdy w tym kontekście nie pisze się o matce.

Mam roboczą teorię, że pod koniec trzeciego miesiąca spotykają się: kryzys dziecka z kryzysem kobiety jako matki. W trakcie pierwszych kilkunastu tygodni najpierw dochodzisz do siebie po porodzie, walczysz z problemami karmienia, nie bez bólu przestawiasz się na chaotyczny tryb spania i czuwania, a często w gratisie dostajesz kolki niemowlęcia. Jesteś najzwyczajniej w świecie zmęczona, a początkowa euforia (bo bobo!) ulatuje gdzieś w przestworza. Czekasz na koniec trzeciego miesiąca, kiedy sporo (kolki!!) powinno się unormować, a tu lipa. Sfrustrowana ciągłym niedospaniem i "czemu nagle znowu ryczy?", podjudzana życzliwymi opiniami ("jak napchasz butlą, będzie spało") masz ochotę karmienie piersią rzucić w pierony. Been there, done that!

Kobiety drogie moje. Najprawdopodobniej przyjdzie i do was kryzys trzeciego miesiąca. Będzie ciężko, cholernie ciężko. Wciskać będziecie dzieciaka każdemu chętnemu i niechętnemu, byle samej nie nosić. Kląć będziecie, czemu tej chusty wcześniej nie opanowałyście. Wyrzućcie w te pędy mądre poradniki, szukajcie osób, które przechodzą/niedawno przechodziły przez to samo. Czytam kolejne historie i się cieszę (wiem, perfidnie!, wiem, te złe fora!), że nie tylko ja tak mam. Jak możecie - ściągajcie posiłki zewsząd: chłopu nakażcie urlop lub wcześniejsze wracanie, starszaka wyślijcie do babci, cokolwiek. Machnijcie ręką na "nie będzie robić sobie ze mnie smoczka", "nie będę z nim spać, bo się przyzwyczai", o domowym burdlu łaskawie zmilczę. To tylko parę dni. Podobno da się to przeżyć bez strat w ludziach i karmieniach. Aż do następnego razu. Piszę to ja, korzystająca z piętnastominutowych drzemek dziecia.

PS. Jak widać obie panny wzrokiem dzielą moje oburzenie zaistniałą sytuacją.

25.3.15

mamy niejadków

Z rzadka dzieliłam się wątpliwościami odnośnie Lulkowego jedzenia, które: co tu dużo kryć - dalekie od ideału. Nie jest niejadkiem, natomiast dobór produktów woła o pomstę. Od dobrego ponad roku panna stosuje wysoką selektywność spożywczą, a nakłonienie jej do spróbowania czegoś nowego graniczy z cudem. Gdy zasiadłam do analizy, co Lulencja spożywa to szału nie ma, a tym bardziej warzyw. Ok, ogórek w mizerii wejdzie zawsze i gotowane warzywa w zupie. Ale tylko niektóre i tylko w zupie.

Matka jak to matka główkuje więc, co z tym fantem zrobić, bo ileż na mizerii można jechać. Gdzie nie popatrzę to rady: nie zmuszać, ładnie dekorować, angażować w przygotowanie posiłków, proponować, proponować, proponować. Od zawsze nie zmuszam, od dawien dawna je samodzielnie. Tylko co z tego. Co zrobię fantazyjne kanapeczki to panna uskutecznia 100% destabilizację konstrukcji odkładając co jej nie pasuje, czyli wszystko. Będzie rwać sałatę, wsypie przyprawy, poleje olejem, wymiesza wszystko razem, ale dumna ze swojej pracy owoców tejże pracy (czyt. sałatek i surówek) do buźki nie weźmie. Argument jeden: "nie smakuje". "A próbowałaś kiedyś?". "Nie, bo mi nie smakuje". I tak w koło Macieju.

Wizualizując rosnące niedobory witamin i antyoksydantów w organizmie Lulencjowym rzuciłam się na znaną i polecaną książkę Carlosa Gonzalesa. Dzięki Ankowemu dniu przykluszczenia połknęłam całość w kilka godzin. Nie znalazłam odpowiedzi na swoje wątpliwości, gdyż autor skupia się przede wszystkim na "niejedzeniu" czyli ilości pochłanianego pokarmu., ale książkę polecam. Dlaczego?

Po pierwsze jest to pierwszorzędny oręż w walce z wszechobecnym wciskaniem "za mamusię, za tatusia..."; zabawą w samolocik; karaniem/nagradzaniem przy pomocy jedzenia; własnymi i obcymi wątpliwościami czy nie za mało/dużo dziecięcie zjadło.

Po drugie uświadamia, że stanowczo zbyt często nasze (zazwyczaj błędne) przekonanie, że dziecko mało je wynika z faktu, że dajemy dziecku za duże porcje. A zmuszając dzieciaki do zjedzenia co mają na talerzu zwyczajnie choć często niezamierzenie, sprawiamy im krzywdę, nierzadko fizyczną.

Po trzecie na licznych przykładach pokazuje, jakie błędy popełniamy my: rodzice ale w równym (jeśli nie większym, w końcu powinni być autorytetami) stopniu i lekarze. Szczególnie przekonująco wygląda pokazanie, jak zmieniały się pediatryczne zalecenia rozszerzania diety. Co ciekawe, prawie nigdy w historii wprowadzane korekty schematu żywienia nie były odpowiednio argumentowane, a ty matko/ojcze ufaj, bo tako rzecze lekarz.

Po czwarte pokazuje i cudnie wyjaśnia bezsens dyktatu przyrostów wagi i siatek centylowych w ocenie rozwoju dziecka, które powinny być traktowane orientacyjnie a nie jak dogmat.

Komu polecam? Rodzicom, dziadkom, opiekunkom, przedszkolankom, żłobkowiankom, by nabrać zaufania do dziecka i uodpornić się na sugestie życzliwych, ale również działania marketingowe dystrybutorów "niejadkowych" parafarmaceutyków, koszących równo kasę bazując na naszej niewiedzy/obawach. Dziecko samo się nie zagłodzi.

PS. Jak widać na zdjęciu matka czytała aktywnie, zaznaczone fragmenty do wiadomości chłopa. Całej i tak by nie przeczytał.

23.3.15

Panna Anna oficjalnie zakończyła pierwszy kwartał życia. Jak zwykle danych metrologicznych nie przytoczę. Jako wskaźnik przyrostu potraktujmy więc pęczniejące pyśki i drugi podbródek powoli kształtujący trzeci. Jaki to był miesiąc? Z jednej strony dużo sam na sam, bo i tatusiek i Lulencja gdzieś się rozjeżdżali, ale z drugiej strony intensywne dwa tygodnie z dwójką na całodziennym pokładzie.

Ale wracając do panny Anny. No cóż, charakterna z niej kobita. Przed każdym spacerem trzeba koncertowy popis wrzasków i nie ma bata przetłumaczyć bezsensowności twarzy darcia, gdy za pięć minut i tak zaśnie snem spokojnym ululana kostką brukową. Bez przedwyjściowych wrzasków spacer nie może zostać zaliczony. Również przed każdym karmieniem trzeba dobitnie zasygnalizować że jest się głodną. Tak profilaktycznie, jakby matka się nie zorientowała. Takie przewrotne rytuały.

A propos jedzenia. Pamiętacie może podział małych ludzkich ssaków na barakudy, smakosze itd? (ostatnio pisała o tym piwnooka). Panna Anna ewidentnie gustuje w mało efektywnej ekscytacji. Kończy się to najczęściej naszymi mono-dialogami typu: "Kotuś, wiem, że boli, za dużo powietrza połknęłaś. Mama poklepie i w końcu wyjdzie. Górą albo dołem. Górą? Dobry wybór, fantastyczny". I tak o czwartej nad ranem.

Co jeszcze? Powoli przekonuje się do spania w dzień. Przełamała niechęć do bujaka, tylko żeby robale nie wisiały za nisko. I koniecznie matka musi być w zasięgu wzroku - może nawet, jak teraz, klepać w komputer, byle była i czasami się odezwała. Panna Anna ma idealne wyczucie, kiedy się (nie) budzić. Ile razy matka podjęła się wygibasów fizycznych, tyle razy końcowe ćwiczenia relaksujące przerywane były wrzaskiem. Nie matczynym, gwoli ścisłości. Zabawek jeszcze nie chwyta, za to włosy matki z wielką ochotą. Towarzysko zaczęła się już udzielać. Pierwsi goście zaliczeni, rozkochani, prezenty odebrane. No i burżujsko rozbija się już taksówkami po mieście.

Co więcej? Ano nic więcej, bo matczynych smętów o wiecznym niedospaniu czytać chyba nie chcecie. Zakończmy więc optymistycznie - panna Anna teraz śpi!

Trzy miesiące


20.3.15


Drugie dziecko podobno wychowuje się inaczej. Bardziej zdroworozsądkowo. Z większą pewnością siebie. Mimo, że relatywnie ma się na to mniej czasu, bo pierwsze też wymaga uwagi. Jak będzie u nas? Nie wiem, ale podskórnie czuję, że chcę inaczej. Chcę postawić na własne zasady z domieszką intuicji. Chcę korzystać z wcześniejszych doświadczeń, ale przede wszystkich własnych. Chcę to zrobić po swojemu. A paradoksalnie najbardziej przydaje się świadomość błędów popełnionych przy Lulce.

Postawiłam na bliskość, naturalność, spokój. 

Po urodzeniu Anki wprowadziłam miesięczny okres ochronny. Bez wyjazdów, bez wizyt. Nie miała na to wpływu mało sprzyjająca pogoda, ale wspomnienia zmęczenia i przymuszenia do wizytacji z małym dzieckiem. Każdy chciał Lulkę zobaczyć, "to przyjedźcie". Pamiętam brak komfortu, gdy obolała jeszcze i mocno niepewna słuchałam tysięcy rad, a tak naprawdę potrzebowałam ciszy i spokoju. Pamiętam wyzwanie podróży samolotem z czteromiesięcznym dzieckiem, co było jednak odrobinę szalone. Teraz mija trzeci miesiąc Anulki  i nigdzie dalej niż do lekarza się z nią nie wybraliśmy. Czekam na dogodny moment, a jeśli komuś zależy, by zobaczyć Anulkę na żywo, to serdecznie zapraszamy w nasze progi ;)

Wyrzuciłam w kąt wszelkie groźby: "nie noś tyle, bo będziesz nosić do trzeciego roku życia", "nie usypiaj przy piersi", "tak często je, to chyba głodna, daj butelkę". W tych sprawach ufam przede wszystkim sobie. I widzę, jak potrzebna jest prawidłowa wiedza na temat laktacji, potrzeby bliskości dziecka. I tylko żałuję, że nie miałam jej przy Lulce, choć bliskość staram się teraz nadrobić. Już nie straszne mi przystawianie co pół godziny. Jeśli mała usypia przy piersi - tyle jej i mojego, by bez jej płaczu i mojego zniecierpliwienia spokojnie ułożyć ją do snu. Chce być na rękach? Widocznie mnie potrzebuje, święte prawo niemowlaka. Marudzi i skwierczy w łóżeczku? Mówię do niej, biorę, nie zostawiam samej. I widzę, że dzięki temu coraz dłużej poleży spokojnie, wystarczy, że jestem.

Patrząc na to, co napisałam rzuca mi się w oczy jak bardzo daleka byłam od naturalności przy początkach z Lulką. Jak wpojone miałam "bo rozpieścisz dziecko", co jest przecież absurdem kompletnym. Bo jak można rozpieścić trzymiesięczne dziecko? 

Nie jest moim celem zostać superhipermatką bliskości. Smoczek i tata o piątej nad ranem ogromną pomocą. Zależy mi raczej, by być w zgodzie z nią i z sobą i trzymać się dobrze przemyślanych zasad. Może znów, jak kiedyś, usłyszę, że jestem przemądrzałą egoistką, ale robię to i dla Anki i dla siebie.

17.3.15

Zasady wychowawcze

Doszliśmy do ściany. Starsze dziecko się buntuje, my zbyt często działamy nadto impulsywnie. Spontaniczne postępowanie według intuicji i wcześniej rzuconych ad hoc ustaleń zawodzi. Świadomość popełnianych błędów jest rzeczą cenną, ale bez dalszego działania nie uda nam się odzyskać spokoju w rodzicielsko-dziecięcych relacjach. Czas, gdy Lulka oddelegowana została w dobre babcine ręce jest momentem idealnym do zastanowienia się, co zrobić.

Pierwszym etapem w przywróceniu choćby namiastki spokoju i konsekwencji w wychowawczym postępowaniu będzie wyznaczenie podstawowych wskazówek, których z ojcem będziemy trzymać się no matter what! Obecnie w głowie dosyć spory mętlik, zaczynam więcej czytać, zakreślać, podkreślać. Powoli klują się najważniejsze punkty. Nic oryginalnego, ale najtrudniej przyznać się do błędów, których najbardziej się wstydzimy.

Punkt pierwszy. Przemocy mówimy nie.
Przemocą nie musi być klaps. To jest nawet zwyczajne szczypanie nie w zabawie, wbrew protestom przeniesienie dziecka do jego pokoju, straszenie, wyzywania. Przemocą jest grożenie przemocą. Przemoc rodzica rodzi przemoc dziecka. Musimy o niej rozmawiać między sobą i z dzieckiem, często. Częściej.

Punkt drugi. Krzyk nie ułatwia.
Zbyt głośno u nas ostatnio. Jedno krzyknie, w konsekwencji wszyscy podnosimy głos. Krzyk niczego nie załatwia, nie przyspiesza, a przestrasza, niepokoi, denerwuje, zaburza poczucie bezpieczeństwa. Musimy nauczyć się karcić spokojnym głosem, dyskutować bez podnoszenia rejestru, kłócić spokojnie, wyciszać się nawzajem.

Punkt trzeci. Do trzech razy... proszenie
Zaczerpnięty z "Grzecznego dziecka". W skrócie: powtarzanie prośby więcej niż trzy razy zobojętnia dziecko na przekaz. Chcąc uzyskać określone zachowanie dziecka (np. posprzątanie rozlanego soku) prośbę artykułujmy trzy razy, potem przejmujmy inicjatywę, choćby poprzez wzięcie dziecka za rękę i podanie mu szmatki, by powycierało tenże sok. Dopiero niedawno zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo nieznajomość tej zasady utrudniała nam życie.

Punkt czwarty. Konsekwencja, głupcze!
Jeśli wymagasz czegoś raz, wymagaj i za trzydziestym razem. "Zawsze, nigdy, nigdy więcej" to strzał w stopę naszej konsekwencji. Jeśli zagrozisz, że dziecko nigdy więcej nie obejrzy bajki to rzeczywiście do końca życia tej bajki mu już nie włączysz? Jeśli przy trzydziestej próbie wymuszenia ulegniesz, to co dziecko wynosi z tej sytuacji? Tylko przekonanie, że rodzic słowa rzuca na wiatr.

Punkt piąty. Gramy w jednej drużynie.
Punkt dla mnie. Matki wszystko-wiedzącej-najlepiej. Matki, która przez to, że coś tam o wychowaniu czyta to wszystkie rozumy wychowawcze pozjadała i ma monopol na wychowanie. Matki strofującej ojca przy dziecku. Wspólny front rodzicielski? Kuleje, głównie z mojej winy.

Teraz jest czas, by podyskutować, spokojnie porozmawiać, a potem spisać te zasady i zawiesić na widocznym miejscu, by pomagały w codziennych zmaganiach, przetargach i tarciach. Lista z pewnością nie jest kompletna. Ale jedno jest pewne. W dobrych czasach o zasadach się nie myśli, ale bez wprowadzenia zasad dobre czasy nie nadejdą. 

15.3.15

Share week 2015


Akcja Andrzeja Tucholskiego z JestKultura.pl to dla Matki jeden z fajniejszych (i skuteczniejszych) sposobów na poznanie nowych wartościowych blogów, zwłaszcza spoza naszego parentingowego (czy jak tam to zwał) poletka. Tegoroczna edycja jest już czwarta. Zasady proste jak budowa cepa. Polecasz trzy blogi wartościowe z twojego punktu widzenia. Argumentujesz dlaczego i wypełniasz jestKulturalny formularz. Et voila! 

Kluczem moich wyborów są te blogi, które szczególnie licznie zapisały się w historii przeglądania i wniosły mniej lub bardziej określone cośniecoś. Jedziem!

1. Agata i Hafija.pl
Chyba najbardziej merytorycznie cenny blog dla kobiet wybierających naturalne karmienie i ogólnie pojęte rodzicielstwo bliskości. W tym roku doceniony w konkursie Blog Roku, ale jego popularność absolutnie nie może dziwić. Za co wyróżniam? Za dodanie pewności działania i słuszności dokonywanych wyborów. Tak niewiele, a tak wiele.

Absolutna gapa jestem, ponieważ lekturę Zwierza rozpoczęłam dopiero w ubiegłym roku, ale wpadłam bez reszty. Wielbię seriale miłością szaleńczą, a Zwierz jest okrutnikiem co i rusz podrzucając nowe tytuły. Jemu (a raczej jej ;) zawdzięczam miłość do Davida Tennanta i Lee Pace'a o Cumberbatchu nie wspominając. Na Zwierza konto kładę kolejne nieprzespane a przeoglądane noce.

3. Lucyna i Well-well
Lucy.es , która się skończyła ;) Jeżeli miałabym polecić miejsce rodzicielskie dalekie od standardowego obrazu parentingu to jest właśnie to. Mistrzyni słowa, która hołduje zasadzie im mniej tym lepiej. Teksty tak skondensowane, że ani jedna litera nie jest przypadkowa. A zawsze celnie i w punkt. Obiekt zdrowej zazdrości.


PS. Z tego miejsca uśmiech i oczko puszczam również do: Mamaronii, Misako, Fanaberii i Introversji oraz dwóch anielic: Magiodniowej i Grandowej. Bo tak!

11.3.15

Ja, matka posiadająca pod dachem jednym dwa gnomy o różnej wiekowości, na bieżąco obserwuję jak te gnomy się między sobą różnią. Kocham je miłością mocno gnomową, ale następują niestety momenty, gdy wykazuję preferencję w kierunku jednej lub drugiej (i nie krzywić się matki i ojcowie, każde z nas zapewne tak ma tylko wstydzi się do tego przyznać). A żeby nie być gołosłowną przedstawię dzisiaj pięć najważniejszych powodów, dla których czasami niemowlak bije na głowę trzylatkę.  

Sprawa pierwsza - jedzenie
Karmienie niemowlaka jest proste. Podajesz pierś lub butelkę i posiłek masz z głowy. I tak przez cały okres niemowlęctwa. Po pierwszym półroczu dajesz się pobabrać (jabłuszeńko, marcheweńka), ale nawet jak będzie pluło na kilometr to zawsze masz w zanadrzu mleko. Dziecko głodne nie chodzi, a ty masz tylko do posprzątania bajzel po BLW eksperymentach. To mały miki przy kombinowaniu jak zaplanować jadłospis trzylatka, który preferuje kanapeczkę z masłem i wędlinkę (ale nie tę piekącą!), a wszelkim warzywem gardzi. O, ewentualnie zje kotleta, a ty oczami wyobraźni widzisz narastające niedobory witamin w jego ciele.

Sprawa druga - mówienie
A raczej brak. Posiadając w domu trzylatkę momentami uszy ci więdną, ale nie z powodu przekleństw a ilości słów wypowiadanych na minutę (jakieś tysiąc trzysta). Będąc teraz sam na sam z niemowlakiem słyszę ciszę. Czasem, przez krótki okres, ale wystarczający, by przypomnieć sobie jej istnienie. Przynajmniej na tyle, by zebrać myśli. Niemowlaki się nie mądrzą, nie pyskują, nie zadają kłopotliwych pytań. Mi wystarczy trzydzieści pytań "a dlaczego?" zadanych po siedemnastej jak już wróci ze żłoba. Mam kontynuować?

Sprawa trzecia- bałagan
I znów jego brak. Nawet największe harce pełzająco-kroczącego niemowlaka nie czynią takiego burdlu jak spokojna zabawa trzylatka w domu. Wiem o czym mówię. Porządek w domu z ogromną łatwością utrzymywany podczas pobytu Lulki u babci skończył się dziesięć minut po jej powrocie, gdy matka nie mogła znaleźć wolnej przestrzeni podłogowej w Lulkowym pokoju, a salon opanowały pluszaki wszelkiej maści. Pomimo permanentnie stosowanej reanimacji walka z tym stanem trwa do dziś.

Sprawa czwarta - łatwość w pocieszeniu
Prosta sprawa. Na wszelkie niemowlaka bolączki najlepsze są rodzica rączki. Tak, zgadzam się. Jest to przekleństwo dla kręgosłupa, ale z drugiej strony bardzo szybko można zastosować zasadę: najpierw uspokajamy, potem szukamy bolączki przyczyny. Działa nawet gdy niemowlakowi uparcie się czegoś odmawia. Niestety z trzylatkiem  nie jest tak łatwo.  "Idę do swojego pokoju i nie idź za mną" - true story w sytuacji, gdy pannie odmówiłam drugiego jajka niespodzianki. "Mamo zostaw" gdy chcę pocieszyć, a potem chlipanie w kąciku. Na szczęście w sytuacjach mocno kryzysowych sposób niemowlęcy czasem jeszcze działa.  Ale wyłącznie jak panna ma chęć ;) Mój kręgosłup już szuka masażysty on-line.

Sprawa piąta - usypianie
Pisząc to, nie jestem chyba przy zmysłach mając na uwadze, że panna Anna uparcie odmawia snu dziennego, choć powinna drzemać minimum trzy godziny (hahaha!). Ale! usypianie panny Anny jest z zasady procesem nieskomplikowanym: przewinąć, nakarmić, ewentualnie leżeć przy niej jako żywy smoczek. W końcu zaśnie. Najpóźniej o dwudziestej (tfu, tfu!!). Za to trzylatek? Zanim pójdzie spać to musi: zjeść (ok!), wysikać się, napić, przeczytać dziesiątą książeczkę, pobrykać na łóżku, pośpiewać jagódki tudzież inne jabłuszka, wyrecytować pana Pierdziołkę, by na koniec zrobić efektowne spierdalamento z pokoju i oświadczyć, ze dzisiaj to jednak w salonie. A spróbujcie położyć zmęczonego, acz drzemki niechętnego trzylatka. Powodzenia!

niemowlę a trzylatekA na koniec oczywista oczywistość- nic nie rozczula bardziej niż bezzębny uśmiech niemowlęcia.

Myślę, że powyższe przykłady potwierdzają tezę, że niemowlak czasem fajniejszy od trzylatka. Dorzućcie swoje powody. Chętnie utwierdzę się w swych przekonaniach.


PS. W celu uprzedzenia ewentualnego oburzenia - tak, planuję część drugą gloryfikującą pod niebiosa trzylatki ;)

9.3.15


Ptaków świergolenie, świeższy niż zwykle zapach powietrza (nawet w tym smrodliwym Krakowie), robale wypełzające zewsząd, muszki w ilościach hurtowych rozmazywane na przedniej szybie. Niezawodne oznaki, że wiosna kroczy i nie zawaha się użyć swych wdzięków. Są jednak jeszcze inne mniej oczywiste przesłanki. Przesłanki matkowe. A gdy już wszystkie odhaczone to odwrotu nie ma, zima musi ustąpić miejsca swej zieleńszej następczyni.

Pierwsze nieśmiałe podrygi wiosny rozpoczynają się instynktem matczynym nakazującym dzisiaj-teraz-już wynieść wszelkie pranie na balkon. Nie ma, że boli, nie ma że jeszcze wichrem piździ. Jak u matki pranie wisi znaczy coś nowego kluje się w powietrzu.

Jeżeli matka z większą niż zwykle częstotliwością zaczyna marudzić, że chaupa wygląda jak obraz nędzy i rozpaczy i rzucając groźbami karalnymi domaga się od chłopa deklaracji chaupy wymalowania to znak, że odczuwa już w kościach nadejście permanentnego cieplejszego frontu ułatwiające wietrzenie farbianych smrodów.

Nadchodzą więc dni już cieplejsze, słoneczniejsze. W razie dalszej niepewności, czy to już wżdy ten czas to wystarczy rzucić okiem na zwyczaje spacerowe matki. Dwukrotne wyjście na spacer (tego samego dnia!) nawet z najmłodszym przychówkiem wskazuje na mocno uzasadnioną postawę prowiosenną. Należy również zwrócić uwagę na to, co robi starszakówna w trakcie spaceru. Jeżeli zalicza tegoroczną inicjację piaskownicową to znak, że można już kurtki zimowe wrzucić w głębiny pawlaczy i odświeżać z formaliny lżejsze okrycia wierzchnie.

W ten płynny sposób przechodzimy do oznaki kulminacyjnej nadejścia wiosny. Oznaki niechybnej, jednoznacznej, pewnej jak płacz Anki po godzinie siedemnastej. Jeśli matka budzi się ranka pewnego spocona jak szczur, dysząc w panice z chaotyczną myślą: "Nie mam okularów, nie mam płaszcza, balerinek, świat się kończy" i w piżamie biec chce do najbliższej galerii, to już spokojnie możecie schować sanki aż do przyszłego sezonu.

Proste? Pewnie, że proste. Polecam się na wiosnę.

8.3.15


Poranek. Ósma rano.
"Motylek jest zepsuty" oświadczyła pierworodna. " Nie ma skrzydełek".
"To teraz motylek będzie tylko chodził, tak?"
"Nie. Kupi nowe w sklepie ze skrzydełkami."
"A jak nazywa się ten sklep?"
"Sklep się nazywa "Sprzedaż skrzydełek". Koń nie ma nóżek. Kupi nowe, koniowe i osiołkowe?"
"I dostanie takie mieszane?"
"Tak, takie koniowe i osiołkowe. Hipopotam nie ma uszy. Kupi nowe w sklepie, co się nazywa "Sprzedaż uszów". Owca nie ma futerka. Kupi nowe takie mięciutkie w sklepie, co się nazywa "Sprzedaż futerķów."
"Futerek,  kochanie"
Dłuższe milczenie poprzedzone wnikliwym spojrzeniem: "Mamo, a dlaczego wyglądasz jak koń?"
A to wszystko znad nocnika i matkowej głowy mycia.

Matczyne postanowienie - nie zatracić chęci podążania za jej wyobraźnią

5.3.15


Jest marzec czyli za nami luty. Jako, że się ostatnio byłam zadeklarowałam chęcią utrzymania niedawno przywróconej przyjaźni z książką kontynuuję program motywacji zewnętrznej prezentowania osiągnięć czytelniczych. No i na wstępie zasługuję na konkretnego kopa w zad. Bilans na luty fatalny - dwie książki, z czego jedna króciutka. Przyczyn tego zjawiska można upatrywać wielorakich: panna Anna, panna Lulencja, zmęczenie ogólne i wieczorny niedoczas. Po długiej (jak na mnie ;) abstynencji wróciłam również w lutym do serialowania, co zakończyło się ponownym romansem z Lutherem i zaliczeniem sprawy z Broadchurch. Nie do przecenienia są również desperackie próby bycia na bieżąco z blogosferą i choć niedawno w duchu postanowiłam ograniczyć liczbę miejsc, które regularnie odwiedzam, to paradoksalnie znalazłam dwa nowe (chyba tylko dla mnie ;) blogi, w które wsiąkłam. Ale o tym za chwilę.

Zacznijmy od tej żenująco krótkiej listy (nie)chwały książkowej.

1. Alice Munro "Dziewczęta i kobiety". Ma matka w sobie pęd do zapoznawania się z pisarzami, którym przyznają nagrody. Poprzednio pisałam o Joannie Bator, dzisiaj będzie zdobywczyni literackiego Nobla. Według okładki miała to być powieść, ale jest to raczej zbiór nowel spiętych osobą głównej bohaterki i w miarę spójną chronologią. W zamyśle jest to historia kształtowania się kobiety i na kobietach opowieść się opiera. Młoda dziewczyna, która wyraźnie nie pasuje do swojego otoczenia, jej silna fascynacja seksem; matka o niespójnych poglądach, do której stopniowo traci szacunek; ojciec i brat pogrążający się we własnym testosteronowym brudzie. Dojrzewanie jako poznawanie zwyczajności życia, utraty sensowności marzeń i pomimo wcześniejszych buntów wejście na taką samą drogę co inne kobiety. Powieść kobieca, lecz nie ta z nurtu Grocholi czy Michalak. Jednocześnie nie mylić z feministyczną. Nie porwała mnie szalenie, a jeśli ktoś chciałby zapoznać się z o wiele lepszą literaturą o kobietach to stawiam na:

2. Joyce Carol Oates "Bestie". Uwielbiam tę pisarkę, choć nie czytałam jej najgłośniejszego dzieła czyli "Blondynki". Jest dla mnie idealnym przykładem jak w sposób nieoczywisty a mocno trafny pisać o kobietach. Odczytuje i rozpisuje ich emocji jak nikt inny. Jej powieści zwyczajnie mnie ruszają (czego o "Dziewczętach..." powiedzieć nie mogłam). "Bestie" - króciutka. Też o młodej dziewczynie, tym razem studentce, która ulega wydawałoby się klasycznej fascynacji wykładowcą. Jednak gdy do dopisze się niebagatelną rolę żony-artystki i wypełzający z każdego zakamarka brud to historia nabiera rumieńców. Pisana z perspektywy zahukanej studentki może porażać jej egzaltowaniem, naiwnością i chwilami potwierdzać pokutujący acz krzywdzący stereotyp średnio rozgarniętej studentki nauk filologicznych. Ale w tym jest metoda. Polecam!

Co jeszcze ciekawego czytała Matka w lutym? Na pewno niezliczoną ilość razy Zezię i Gilera ;) No i blogi.
Pierwsze odkrycie to pewnie wszystkim dobrze znana FlowMummy - jak ja na nią wcześniej nie trafiłam? Cholera wie. Matki nieogar. Czytając jej kolejne posty dochodzę do wniosku, że równie dobrze mogłabym zamknąć te podwoje bo ta kobita pisze wszystko to o czym myślę, tylko lepiej. Z humorem, z twistem i z głową.

DziulkaCrew - z polecenia znajomej. U niej zapoznałam się z akcją "Czytanie to wyzwanie". Jak ona dobrze rozumie, że drzemki nie służą dzieciom tylko steranym matkom. No i też lubi Robimisie.

Także, ten. Tak wygląda mój lutowy dorobek. Słowo harcerza (którym nie jestem), że w marcu postaram się poprawić. Z wielkim naciskiem na postaram. I pytanie: co u Was czytelniczo rządziło? Tylko proszę, niech nie będzie to Grey ;)


3.3.15


"Masz dwa klocki. Jeden o masie pięciu, drugi szesnastu kilogramów. Oba klocki jednocześnie zaczynają marudzić. Oba klocki chcą jednocześnie na ręce. Oba klocki jednocześnie muszą wylądować w łóżkach znajdujących się w dwóch różnych pomieszczeniach. Masz do dyspozycji dwie własne ręce i głowę do myślenia. Jak to zrobisz?"

To tylko przykładowy z codziennych dylematów matki. I głowiąc się jak tego dokonać myśl przyszła, że jedną z najważniejszych cech dobrego rodzica jest kreatywność. Nie ograniczona jedynie do wykonania zabawki z kawałka papieru i trzech guzików - choć ta zdolność jest jej składową. Kreatywność, pomysłowość, łatwość adaptacji.

Jak przekonać dziecko, że pad na twarz w sklepie nie jest najlepszym z możliwych pomysłów? Jak wytłumaczyć niewłaściwość dłubania w nosie? Jak wyperswadować chodzenie po meblach, bieganie z fletem w paszczęce i krzyczenie siostrzyczce do ucha? Jak przyrządzić zdrowy posiłek dla dziecka i jeszcze nakłonić do jego konsumpcji bez użycia gadżetów i kuszenia żelkami? Jak zachęcić do paszczy mycia, włosów czesania i zabawek swoich układania? Dobry rodzic potrafi tego dokonać bez gróźb i straszenia używając własnych pomysłów wszelakich. 

Dobry rodzic kreatywny nie idzie na skróty. Nie bije, choć podobno tak najłatwiej uzyskać uległość. Unika szantażu. Do przekupstw ucieka się rzadko. Za to znajdzie odpowiedź na trzydzieste "a dlaczego?". Wypad na zakupy zamieni w poszukiwanie ukrytego skarbu, zwykły spacer w tor przeszkód, a gdy nudno to zrobi tę zabawkę z niczego.  I powie "nie" tak, że przekona dziecko o tego "nie" słuszności. 

Czasem wystarczy zaskoczyć własne dziecko, by uzyskać pożądane jego zachowanie. Zamiast straszyć konsekwencjami zębów nie mycia zorganizuj mistrzostwa w ilości wyplutej piany. Im bardziej absurdalnie tym lepiej.

I najpiękniej by było, gdyby ta właściwość była dana z odgórnego rozdzielnika. Gdyby każdy z nas rodziców mógł wykazać się dobrym refleksem, zdolnością reakcji mniej stereotypowej, a przez to paradoksalnie znacznie skuteczniejszej. Warto się tego uczyć, warto głowę otwierać na nowe a zamykać na szablon. Kreatywność ułatwia, ubarwia i łączy. Kreatywność zwyczajnie jest w cenie. 

Ja się wciąż tego uczę, i uczeń ze mnie raczej średni. Stąd problem ze wstępu rozwiązałam najtrudniej: biegając w te i we wte z językiem na brodzie. Ale jeszcze jest przede mną przyszłość. Na pewno.

1.3.15

Niedawno całkiem błądząc w internetach natknęłam się na akcję dwóch blogerek: Ani oraz Justyny - "CZYTANIE TO WYZWANIE", której celem jest popularyzacja dobrej literatury dziecięcej. Wiadomo, jak Matka widzi książki to kwiczy, więc udział zadeklarowałam. Cel mój osobisty? Odciągnięcie dziecięcia starszego od znanych do znudzenia kilku pozycji i otwarcie na nowe. Na czym polega fun? W ciągu roku pokazujecie (na blogu, fb, insta, whatever) 52 książki, które spodobały się Wam lub Waszym dzieciom. Z racji czasu deficytu Matka będzie preferować formę postów-kombajnów zaczynając od dziś.

1. Noc na ulicy Czereśniowej - idąc chronologicznie ta książka dominowała od początku roku. Ulubiona z serii przez dziecko, które jest obecnie na etapie szukania szczegółów w jak największym chaosie. Co ciekawe podobne tematycznie Mamoko takiej furory nie zrobiło.

2. Otwórz okienko. Kolory - wstyd się przyznać , ale jest to ulubiona Lulkowa książka do czytania na nocniku ;) Choć kolory rozpoznaje od dobrych parunastu miesięcy element poszukiwania i zgadywania i okienek otwierania (tudzież niestety wydzierania) nie nudzi się, o nie.

3. Pierwsza książka mojego dziecka- ha! tu historia nieco dłuższa. Książka ta z założenia miała służyć drugorodnej, dostałyśmy ją bowiem w wyprawce szpitalnej. Natomiast jak tylko Lulka ją dorwała i wierszyki usłyszała, to gdy ja ją usypiam domaga się jej przed zaśnięciem. Jakość wizualna i tekstowa niestety nie powala. Cały czas zastanawia mnie dlaczego nie postawiono na klasyczne przykłady polskiej poezji dziecięcej tylko na autorstwo głównie jednej pani. Koniec końców większość wierszyków sama potrafi już wyrecytować, więc niech z niej korzyść będzie taka, że ćwiczymy pamięć.

Dopiero od niedawna Lulka cierpliwie wysłuchuje treści opowieści, wcześniej skupiała się jedynie na nazywaniu i obrazkach. Dzięki temu możemy w pełni korzystać z książek czytanych a nie tylko oglądanych. Stąd renesans książek, które posiadamy już od pewnego czasu.

4. Kicia Kocia gotuje - Ja lubię rysunkową kreskę, Lulka lubi dobitnie podkreślać, co może być gorące (kuchenka, piekarnik, ciastka). Fajna krótka historia z nauką.

5. Zuzia się zgubiła - casus podobny.  Tematyka i sposób opowiedzenia jak na mój gust idealnie dopasowany do trzylatka. Cała seria Zuziowa jest mocno edukacyjna i wychowawcza. Sporo zakupów jeszcze przed nami i chyba cała radość również.

6. Zezia i Giler - tak, tu się można zdziwić. Minimalna ilość obrazków, ogrom tekstu. Stała sobie długi czas (wygrała ją matka onegdaj), aż kiedyś dziecię wręczyło ze słowami: "Czytaj, mama!". Matka przeczytała bez przekonania, czy pannie się nie znudzi opowieść w końcu o ośmiolatce, ale ku zdziwieniu domaga się  jej codziennie. Nie jestem przekonana, do tworzenia literatury przez osoby z show-biznesu, ale pokłony dla p. Chylińskiej za taką fajną i zgrabną opowieść. 

7. Elmer i hipopotamy - Elmer, słoń w kratkę, które dziecko go nie lubi. Tu opowieść o tym, że warto pomagać, choć największa frajdą jest "Mama, patrz, brudny Elmer!".

8. Nowe fikołki pana Pierdziołki - po raz pierwszy do czytania wzięte parę dni temu, choć rezydują u nas od dawna. Do tej pory matka w ukryciu niejakim śmiała się z dobrze znanych wierszyków i wyliczanek. Na jej oko pozycja klasyczna ale dla nieco starszych czytelników. Chociaż.... dzisiaj panna Lulencja recytowała pod nosem "W murowanej piwnicy...", więc może matka sobie tylko projektuje.

To pierwsza odsłona naszych czytelniczych poszukiwań. I chętnie, bardzo chętnie poczytam o waszych ulubieńcach czytelniczych. Inspiracji nigdy za wiele.