Zwyczajne popołudnie. Plac zabaw. Multum dzieci jak to popołudniową porą w typowy dzień. Przychodzi matka z chłopcem w wieku około 5 lat. Chłopiec zatrzymuje się na środku. Rozgląda. Stoi. Patrzy. Stoi. Patrzy. Matka nerwowo przestępuje z nogi na nogę. "Idź się bawić". Chłopiec dalej stoi. Rozgląda się. Mijają kolejne dwie lub trzy minuty. Kobieta zdenerwowana odwraca się na pięcie, ciągnie chłopca za sobą: "Co ja tu będę z tobą stała? Stoisz jak słup i nie chcesz się bawić. Ja mam tyle rzeczy w domu do zrobienia, a ty nawet nie chcesz się bawić. I czemu ryczysz? Przecież i tak się nie bawisz. Idziemy. Ja mam tyle rzeczy w domu a ty jak ten słup". I poszli.
***
Jestem matką nieśmiałego dziecka. Dziecka, które musi oswoić każde nowe miejsce, każde nowe towarzystwo. W tłumie będzie stać z boku, przyglądać się, czy to z pozycji ławki, piaskownicy lub zjeżdżalni. Będzie, nawet bawiąc się, co jakiś czas do mnie podchodzić, szukać kontaktu. Moje dziecko na placu zabaw często nieruchomieje w obserwacji innych zachowując się jak ten chłopiec. Nieśmiało spróbuje dołączyć do zabawy, potem i tak pobiegnie do swojego osamotnionego miejsca. Moje dziecko zdecydowanie lepiej czuje się w towarzystwie rówieśników kilku, wtedy będzie biegać, skakać, latać, pływać, krzyczeć, wspinać, sypać, śpiewać, tańczyć, zbójować. Lecz gdy tylko tłum dzieciaków gęstnieje zacznie się wycofywać, tracić pewność siebie, orbitować coraz bliżej mnie. Przemiana w kilka minut.
Nie znam tego chłopca. Być może wcześniej usilnie prosił kobietę o wyjście na plac, nagle się zawstydził. Nie znam tej kobiety. Jestem w stanie zrozumieć jej zniecierpliwienie, każdy ma prawo do paskudnego dnia. I lawiny prac domowych. Lecz czy zabieranie z placu zabaw "za stanie i nie bawienie się" to nie za surowa kara za nieśmiałość?