30.6.15


Spokojny sen dziecka najcenniejszą nagrodą dla steranego i często wkurzonego rodzica. Rzadko jednak zdarzają się okazy zasypiające same z siebie w każdym możliwym miejscu i czasie (ja nie znam, a wy?). Uzyskanie tak rozczulającego i serce ściskającego widoku śpiącego dziecka wymaga zazwyczaj walki składającej się głównie z rodzicielskich sprytów i podchodów, czasem tylko okraszanych przekupstwami lub innymi szantażami, a całość jest okrutnie wyczerpująca (ręka w górę - kto lubi usypiać dzieci własne lub cudze?). Nie dziwota więc, że rodzic orze jak może i najczęściej wyrzuca za okno wszelkie dobre rady dotyczące dobrego zasypiania "byle tylko poszło spać". 

Ja też radami szastać nie będę. Co więcej - przyznam się tu i teraz, że my, Debiutujący popełniamy sporo możliwych błędów w tym temacie. (Gros materiału dowodowego dotyczyć będzie młodszyzny ;)

1. Usypianie przy jedzeniu
Póki Anna korzystała z matczynej produkcji bez wahania wykorzystywałam efekt upojenia mlecznego. Również teraz przed spokojną drzemką panna musi swoje wydoić i dopiero po napełnieniu brzucha odpływa. Powiecie: fizjologia, i nie skłamiecie. Dodam więc, że efekt pełnego brzucha tudzież wcześniejszego rytmicznego memłania wykorzystuję również na starszej. Gdy Lulencja za długo baraszkuje (choć ewidentnie zmęczona), a pora drzemki niemożebnie się oddala, bez skrupułów wręczam jej miskę chrupek kukurydzianych i przynoszę kocyk, bo wiem że za chwilę się może się przydać.

2. Ciemność, widzę ciemność!
Jedni radzą, aby unikać maksymalnej ciemności podczas snu, by dziecko nauczyło się odpoczywać również w warunkach pełniejszego oświetlenia. Sama jednak coś gdzieś kiedyś, że dla zdrowego snu nocnego należy zapewnić najciemniejszą ciemność. Idąc tym ostatnim tropem, robimy dobrze na full zasuwając żaluzje, ale problem pojawia się "w gościach", gdzie położenie Lulki spać przed nastaniem naturalnego zmierzchu graniczy z cudem - o dziennej drzemce nie wspominając. Dość powiedzieć, że jedna z babć już zainwestowała w żaluzje, by wniusiuniuna o sensownej porze lądowała w wyrze.

3. Usypianie w wózku.
Panna Anna przechodziła etap wstrętu do spania w wózku już dwukrotnie, a powroty na włączonej syrenie nie należą do moich ulubionych atrakcji, więc tym bardziej doceniam spacerowe spanie w wózku. Natomiast Ojciec Debiutujący wykazuje wysoką skłonność do korzystania z tego sposobu o każdej porze w samym środku domu. Myślę, że ma to po swojej mamie. Pociesza mnie jedynie fakt, że jest za leniwy na jeżdżenie z dzieckiem w aucie ;)

4. Usypianie na siłę.
Nawet, moi mili, nie wiecie ile mi krwi napsuło, usypianie starszej "bo już pora, bo jesteś zmęczona, bo do jasnej cholery masz iść spać". Zakodowane miałam w głowie jeszcze nawet niedawno, że Lulka po obiedzie ma iść spać i koniec. Nie chciała? To kombinowałam, prosiłam, groziłam, przekupywałam, a ona i tak urządzała z łóżka spierdalamento. A ja? A ja dostawałam szału. Aż kiedyś otrzeźwiałam i stwierdziłam: nie, to nie, jeszcze sama do mnie zmęczołku przyjdziesz, żeś zmęczona. I o dziwo, przychodziła. Przychodzi czasem dalej, oczywiście nie zawsze, ale wyluzowanie pomogło. (ok, to będzie ta jedna rada, którą nie szastam ;)

Ok, poprzednie punkty to powiedzmy "wybryki" w porównaniu z ostatnimi dwoma punktami. Czas na grubszą sprawę.

5. Usypianie na rękach
Jeden z największych grzechów usypiania Anki. Od noworodeczka już siódmy miesiąc mija na usypianiu na rękach. W połączeniu z rytmicznym bujaniem jest to najczęściej wykorzystywany sposób. Kręgosłup matki woła oczywiście: "litości!!", więc matka korzysta z chusty, co, tak na oko, powoduje pogłębienie problemu. Co ciekawe, ojciec nie buja, bujanie ojca wkurza. I wstyd powiedzieć, ale nie wiem, jak on prawie codziennie usypia dziecko na noc. Podglądnąć się boję, a gdy pytam to otrzymuję wyłącznie uśmiech pełen męskiej dumy, you know ;)

A na koniec zostawiłam najgorsze (żeby nie było, w mojej opinii).

6. Kciuk
Panna Anna smoczków nie uznaje, zwłaszcza gdy odkryła, że ma palucha. Wypróbowała z sześć, kolejne przestaliśmy kupować, bo to tylko strata kasy. Ssie więc tego kciukola przed zaśnięciem, każda podmianka na smoczka kończy się wybudzeniem. Matka pociesza się tylko tym, że nie całą noc paluch jest w buźce. Ale wizja pokrzywionych zębów i seplenienia śni się, notabene, po nocach. 

Uff, wyrzuciłam z siebie. Strach mnie bierze na samą myśl, że trzeba będzie niedługo oduczać, zwłaszcza pannę Annę, tych haniebnych praktyk - sama nie zmądrzeje chyba, co nie? Odsuwam w czasie: a bo zęby, a bo katar, a bo nie dzisiaj, bo głowa mnie boli. I niby ta matka starsza, teoretycznie bardziej doświadczona, a i tak pójdzie na skróty, jeśli chodzi o święty spokój. Ech.....

28.6.15

Plany sobie, życie sobie. Czytaniowo zapuściłam się okropnie. Nawet ograniczenie internetów niewiele dało. Cykl "Co matka czytała..." zdycha powolnie. Dwie. Słownie dwie pozycje mogę odhaczyć za maj i czerwiec. Oczywiście pewien wpływ na zaistniały stan rzeczy ma mój serialoholizm. I tak stąd ni zowąd wczoraj rozgryzłam sprawę. Wpadłam w szpony szpiegów. A co gorsza (czyżby?;)) tak szybko się nie uwolnię. 

Jeżeli za niedługo wpadnę w paranoję, będę wypatrywać zbirów czyhających na moją osobę/dzieci/chłopa/mieszkanie czy inne dobra doczesne; jeśli będę nerwowo spoglądać w lusterka wsteczne i zerkać w witryny sklepowe w poszukiwaniu ogona, to znak, że przedawkowałam dwa elementy.

John Le Carre i "The Americans". W chwili wolnej jeśli nie oglądam to czytam; jeśli nie czytam to oglądam. Książka w kawałeczkach w ciągu dnia, serial do kolacji. Czy polecam? Oczywiście. 

Choć Smiley już zawsze będzie mieć dla mnie twarz Gary'ego Oldmana a Guillam - Benedicta Cucumbera.. tfu! Cumberbatcha (vide: "Szpieg") to Trylogię Karli czyta się wyśmienicie. Nigdy nie przepadałam za powieściami, gdzie akcja goni akcję i strzelaniną pogania. Spokojniejsze tempo raczej pomaga niż przeszkadza, biorąc pod uwagę jak wiele czasu mogę im poświęcić. Dwie pierwsze części za mną. "Ludzie Smiley'a" czekają w kolejce. Aż wstyd bierze, że tak długo się przed Le Carre wzbraniałam.

Do "The Americans" znów podchodziłam jak pies do jeża. Bo Keri Russell siedziała mi w głowie ciągle jako ta irytująca Felicity, a plakat promujący wydawał się jakiś taki wydumany. (Tak, wiem, kryteria wyboru mam imponujące). Ale słysząc zewsząd ochy i achy dałam szansę i nie żałuję. Dzięki temu, że odkryłam tak późno, sporo mam do nadrobienia nie musząc niecierpliwie oczekiwać na kolejne odcinki. Nie jest to serial bez wad, pewne luki scenariuszowe musiały się pojawić, ale coś jest na rzeczy, skoro w pewnym momencie zaczynasz kibicować radzieckim szpiegom działającym pod przykrywką w Stanach Zjednoczonych lat osiemdziesiątych. I zdecydowanie nie przeszkadza w tym fakt, że najmocniejsze są tam postaci kobiece.

Zresztą co ja będę tu dużo produkować - zobaczcie i przeczytajcie sami. A z powyższego wynika, że jeśli matka do czegoś jest średnio przekonana, to zapewne koniec końców przypadnie jej to do gustu. Ot co!

The Americans

23.6.15

Szach-prast minął kolejny miesiąc panny Anny. Tym razem ten okrągły, więc półroczniaka mamy już na stanie. I to takiego, co coraz dobitniej domaga się uwagi, zabawy i "bądź tu matka, a nie się szwendasz po pokojach". 

Mogłabym pisać o nowych umiejętnościach Anulki: że kręci się jak bąk wokół własnej osi, że ulubionym zajęciem podczas dojenia z butli jest łapanie matki za brodę/nos/włosy (niepotrzebne skreślić), że już wie, że najlepsze zabawki to te starszej siostry. Mogłabym napisać, że preferuje dwie drzemki zamiast trzech; że zasypianie o dziewiętnastej przechodzi do lamusa; że w swej złośliwości zaczyna dorównywać starszej siostrze (o tym jeszcze będzie, obiecuję!). Powiem jedynie, że nie tylko półroczniak przyswaja nową wiedzę i umiejętności. 
Uczy się również matka.

Że karmienie łyżeczką przypomina raczej bicie rekordów na czas w trzymaniu zamkniętej paszczy.

Że minął czas popijania i podjadania czegokolwiek z dzieciem na ręcach. Zasięg i ruchliwość ramion dziecka skutkuje wyłącznie szkodami i stratami.

Że skończyło się bezkarne podjadanie słodyczy na oczach młodszego dziecia. Ono w sposób niemy wyrazi taką pogardę, że aż ci w gardle stanie.

Że jest to idealny wiek na naukę matce pyskowania. Ty robisz słodkie "tiutlitiurli", ono odwzajemnia się "bziabziabzia" cztery tony głośniej.

Że pierwszy etap dzieciowych ucieczek za nami, nawet jeśli jest to zmykanie z przewijaka ruchem obrotowym w lewo.

Że najwyższy czas ogarnąć się z fotografowaniem dziabąga, bo ostatnie zdjęcia w dorobku średnio nadają się do publikacji (chyba, że jako naturalna przestroga dla tych rozważających posiadanie drugiego dziecka).

Szósty miesiąc życia


Pół roku. Kto by pomyślał pół roku temu...

15.6.15


Zdarzają się takie dni, gdy matka tak naprawdę nie powinna tykać się niczego, nie mówiąc już o zajmowaniu się dziećmi. Nietypowe zestawienie niekorzystnego biometu, kiepskiej nocy (burza o czwartej nad ranem!) i końcowe niewyspanie skumulowało się właśnie dzisiaj. Strat w ludziach i sprzęcie na szczęście niewiele, choć momentów podnoszących ciśnienie nie brakowało. Jak się za chwilę okaże, wszelkie perypetie dotyczyły.... płynów.

Wylana kawa moja (przy wydatnej pomocy Anki); wypadek przy przekazywaniu cennego soczku* dla Lulki skutkujący koniecznością wymycia całego salonu. I wisienka na torcie czyli jak skutecznie skrócić sobie spacer z młodszą? Plan był prosty: pójść do Biedry, potem jakiś spacer, z profilaktycznie przygotowanym mlekiem dla małego głodomora. Lecz coś poszło zupełnie nie tak. Wystarczyło przygotować mleko.... bez dodatku mleka. Szybka ewakuacja z dyskontu, powrót na wrzaskunowym sygnale. Nie tak miało być.

Matka, nie chcąc wychodzić na większą marudę niż jest, próbuje znaleźć pozytywy dzisiejszej niezborności myślowo-ruchowej. I ma! Efektem dydaktycznym dzisiejszych zdarzeń niech będzie wpojenie Lulce nowych pojęć takich jak: "dziurawe ręce" oraz wytłumaczenie znaczenia stwierdzenia: "To nie jest mój dzień!".

Kurs: "Myślenie abstrakcyjne dla trzylatków" uznaję za rozpoczęty.



*cenność soczku opierała się na jego tajemniczej recepturze by Tata Lulki. Kluczowym składnikiem melisa, której efektywność na córce starszej zapragnął testować. Matka jak zwykle spartoliła sprawę.

10.6.15


W życiu każdego dziecka przychodzi taki moment, że w opinii mądrzejszych należy zacząć konsumować coś więcej niż mleko. Niestety i panna Anna wyrosła na tyle, że czas zapoznać się z łyżeczką. Nie to, żeby matka była na to jakoś super gotowa. Ale jak mus to mus.

Pierwsze dziecko. Pamiętacie tę ekscytację? Ja pamiętam. Czekanie na magiczny skończony czwarty miesiąc życia. Odliczanie dni (i godzin). I jest. Można! Łyżeczka przygotowana, papu podgrzane, urocze śliniaczki, dziecko wykrzywiające się w bujaczku, aparat w pogotowiu. Bajeczna sceneria. Pilne notowanie, co dziecku posmakowało. Radość ze zjedzenia pół słoiczka. Zaniepokojenie, bo delikatna wysypka. Pierwsze kaszki, zupki, deserki. I emocja przy każdej nowości - czy posmakuje, czy zje, co pokaże się w pieluszce. (Ej wy, co tak śmiejecie się w tylnej ławce, przyznać się, że było inaczej). No i nie zapominajmy o licznych zdjęciach rozkosznie utytłanego bobasa.

Przyszedł czas drugiego dziecka. 

Rozpoczęcie.
Mija czwarty miesiąc życia Anki. Chłop podszczypuje: "Hej! idziemy po słoiczki?". "Nie no, poczekajmy jeszcze, dopiero co skończyłam kp, niech się dziecko na dobre do paszy przyzwyczai". Czwarty miesiąc skończony. "Poczekajmy jeszcze, dopiero co zmieniliśmy smoczek do butli. I zęby chyba jej idą, nie ma się do czego spieszyć" - "Ale Lulka już wtedy już jadła". "No wiem, wiem, ale spoko cool". Mija piąty miesiąc. Uskuteczniam prokrastynację, ale chłop mi żyć nie daje: "No dooobra".

Słoiczki czy domowe?
Przy Lulce zaczynałam od słoiczków, potem jechałam na produkcji własnej. Teraz matka się rozdwaja. Domowe mają jedną niepodważalną zaletę - są tanie. (O kwestiach zdrowotnej przewagi domowych i trujących właściwościach słoiczków pozwólmy zmilczeć). Wrodzone skąpstwo i troska o środowisko naturalne broni mnie przed wyrzucaniem 3/4 zawartości ze słoikiem. Lulka zjeść nie chce, a rodzice dojadający po dzieciach to podobno jakieś obrzydlistwo. Słoiczki także mają jedną niepodważalną zaletę - zakres czynności, które trzeba przy nich wykonać obejmuje wyciągnięcie z szafki, przełożenie do garnuszka liliputuszka i podgrzanie. Tak, że matka w rozdwojeniu trwa.

Wykonanie
Ok, panno Anno. Siadajże w tym bujaku. Maszże tę kolorową tetrę po Lulce, na której niesprane plamy po marchwi i groszku nie będą aż tak widoczne. Pierwsza łyżeczka. Pluj. Druga łyżeczka. Pluj. Trzecia łyżeczka rozmazana na bluzce pod tetrą. Czwarta łyżeczka na bujaku. Piąta na matce. "Szósta ostatnia łyżeczka i dam ci spokój. Ale ty szpinak miałaś jeść, a nie własne stopy, hę?" Czas operacji 27 minut. Efektywność spożycia - mikrogramy. Na myśl, że szpinaczek jest właśnie popijany 210 ml mleka robi mi się słabo. I tak dzień w dzień.

Wnioski
No brak już tego efektu świeżości, podekscytowania,cierpliwości, brak... O zapisywanych uśmieszkach litościwie nie wspomnę. Mignęła była myśl mi, by wrzucać papkę do butli i tak niech doi, mniej paprania, mniej sprzątania, spokojniejsze nerwy. Ale nie. Twarda będę. W ryzach i postanowieniu trzyma mnię świadomość, że jeśli Anka nie będzie znacznym odchyleniem od Lulki (choć pod innymi względami uparcie pokazuje, że jest) to za kilka miesięcy karmienie będę mieć z głowy. Zostanie mi tylko sprzątanie.

PS 1. Czy Anka jednak nie mogłaby jechać na mleku tak załóżmy do trzeciego roku życia? Obiecuję, że butlę zamienię na kubek.

PS 2. Miałam zamieścić zdjęcie słodkiej marchewkowej Anki, no ale Internet to świnia przecież i za dziesięć lat na pewno koledzy wygrzebią....



9.6.15

Natchnęło mnie patrząc na tego bąka obrotowego, co to zawładnęło kawałkiem podłogi pod ścianą, że matka to głupia jest i niczego się nie uczy. Wydawało mi się, że zajmując się drugą już potomkinią to wszystkie rozumy już pozjadałam, wiem co mnie czeka i nic mnie nie zaskoczy. A tu lipa.

Może i wiem, jak przewijać, karmić i nie panikować przy byle katarze. Może mogę do CV wpisać umiejętność obsługi odsmarczacza, blendera i termometru cyfrowego (w końcu po trzech latach wiem do czego służą wszystkie przyciski!). Może i ta cała opieka nad drugorodną (bo wychowywania tu jeszcze nie ma ;) czasami przyprawia mnie o znużone znudzenia, ale jedno pozostaje niezmienne. Wzrusza mnie jak cholera ten mały robal prący do przodu.

Ledwo pięć miesięcy temu wyparłam je z własnego brzucha, a już w tempie dla mnie ekspresowym, a książkowo pewnie średniostatystycznym chwyta nowe umiejętności i za nic nie puszcza. Tu zabawkę złapie, tam starszej włosy powyrywa, pacnie tu i ówdzie bardziej niż wcześniej świadomie. Obróci się na brzucho i popatrzy na mnie z miną: Chwal mnie matka!. Załapie, że stopy ma i choć jeszcze nie wie, że za paręnaście miesięcy będzie ode mnie na nich uciekać, to teraz smakuje niczym najlepsze specjały.

Nie ruszają mnie maleńkie stópki. Najsłodszy uśmiech jest tylko moich dziouch. Nie roztkliwiam się nad każdym grymasem. Myślałam, że przy drugim dziecku, gdy czas pędzi w tempie dużo szybszym, gdy ciężko się na dłużej zatrzymać, łatwiej do porządku dziennego przechodzić będę nad każdą umiejętnością Ankową. Ba! bałam się nawet, że przegapię, pominę, zapomnę zapisać ku pamięci. Szczęśliwie jednak nie. A wczoraj w kajecie umieściłam datę: 08.06.2015 (5,5 miesiąca) - pierwsze kręciołki na brzuchu.



7.6.15


Długi był ten weekend. Po prawdzie u nas klimat rodzinno-świąteczny trwa już od poprzedniego weekendu, bo zachorzały mąż i ojciec w domu pozostał - vide: Skutki uboczne zasmarkania.

I chyba po raz pierwszy od dawna postawiłam na ograniczanie aktywności okołodomowych do minimum. Mimo, że pogoda sprzyjała do tysięcznych prań, okien mycia, szorowania podłóg, prania firan, pościeli itp. machnęłam ręką mając nadzieję na wszelki możliwy odpoczynek. Oczywiście złośliwa karma nie pozwalała na spokój, ale nic to, i tak było dobrze.

Choć tarzaliśmy się w niesprzątanych sumiennie zabawkach to tylko raz szpetnie przeklęłam następując na malusieńką podstaweczkę od gry planszowej. Choć gotować się nie chciało, z głodu nie pomarliśmy ratując się mrożonkami, śmieciowym jedzeniem (fe! matka, fe!) oraz owocami. A i ubrań czystych szczęśliwie wystarczyło.

Mieliśmy za to wycieczkę na Rynek, codzienne spacery, zabawy na balkonie i wszelkich osiedlowych placach. Mnóstwo z Anką przytulania. Próby z Anką chustowania. Przeczytane parę stron. Obejrzane dwa filmy (choć gwoli ścisłości na jednym matka zasnęła). W końcu wieczory wpatrzone w niebo, a nie w błękit fejsbuka.

Nie był to reset w ścisłym tego słowa znaczeniu. Za dużo rozmyślania, znowu! chorobowego. Ale powrót do wniosku, że życie dzieje się na zewnątrz. Czego i Wam życzę!

3.6.15


Jakimś dziwnym prawem dopadło nas zasmarkanie. Reakcja alergiczna na upały? Cholera wie. Anka pewnie odchorowuje przewijanie tyłka na przystanku o osiemnastej, ojciec ćwiczenia terenowe na wygwizdowie, a ja pewnie dostałam w pakiecie, coby nie było im smutno. Uchowała się jedynie Lulka, więc w ramach profilaktyki codziennie wypuszczana jest do żłoba. Żeby podkreślić powagę sytuacji powiem jedno: ojciec wziął zwolnienie z pracy. Na całe trzy dni! Lepszej decyzji nie mógł podjąć. Choć, po prawdzie, mówię to głównie z mojego, mocno egoistycznego, punktu widzenia.

Matka ucieka z domu. Codziennie. W sposób przecież mocno usprawiedliwiony. Mimo sakruckich upałów nawet nie wiecie jak mi dobrze wędrować z Lulką na przystanek, jazdę z nią w autobusowym skwarze/zimnicy (w zależności od modelu), spacer powrotny za spocone łapki, jakieś zakupy, lizaki, precelki. I nawet "mamo siku!" tuż przed przyjazdem autobusu coraz mniej groźne.

Czas spędzony z Lulką. Zdecydowanie jego ilość mocno się ostatnimi dniami zwiększyła. Zawóz/odbiór ze żłobka. Popołudniowe godziny na placu zabaw (ok, również z książką). Wspólne usypianie. Mam nadzieję, że to będzie procentować.

Czas tatowy z Anką. To on siedzi z nią rano, gdy ja odstawiam Lulkę. To on siedzi popołudniami, gdy wracamy. On usypia na pierwszą drzemkę, kąpie, karmi, kładzie spać wieczorem. W niepamięć poszły czasy, gdy przy mnie i tylko przy mnie Anka zasypiała. Coraz bliżej perspektywa wyjazdu weekendowego tylko z Lulką. Tak, taka jestem wyrodna.

Odpoczywam. Mimo zapchanego nosa, łzawiących oczu, ogólnego rozbicia - odpoczywam. Nie fizycznie, a psychicznie. I napiszę coś mocno niepopularnego, ale odpoczywam od Anki, naszego przesiadywania sam na sam przez większość dnia, codziennej zbawiennej (dla Anki), ale i nużącej (dla mnie) rutyny. Pewnie ciężko będzie się przestawić od nowego tygodnia, ale tym bardziej teraz łapię chwile, te małe rzeczy.

I chyba dawno nie pisałam. I pewnie zapeszę. Ale dobrze jest. Fajnie jest. Mimo zasmarkania.

1.6.15

Ten post miał pojawić się na Dzień Matki. Bo jest o mnie jako matce odkrywającej proste rzeczy na nowo. Bywam więźniem hipertroficznego kompleksu matki idealnej. Samodzielnie leczę się z tego, próbując ze sfrustrowanego przelać w kreatywne lub zwyczajnie akceptowalne.

Na pierwszy rzut poszła kwestia wolnego czasu. Uwielbiam ideę piętnastu minut dziennie codziennie. Tylko dla siebie spędzone na siebie. Z drugiej strony znów czasem zwyczajnie się nie da lub gdy się da (godzina dwudziesta trzecia częstego wieczoru) to sił brak. W celu wyeliminowania.....bądźmy realistami.... ograniczenia nerwów i wkurzów postawiłam na nowy cel o roboczym tytule: znaleźć przyjemność dla siebie pomimo pozornie niesprzyjających warunków zewnętrznych. 

Sprawa pozornie prosta: tak zorganizować sobie czas, przestrzeń i nastawienie, by wkurze ("nie mam kiedy!") wykorzystać kreatywnie ("a czemu nie teraz?"). Łączyć przyjemne z pożytecznym lub chociażby koniecznym. Najprostszą i jedyną drogą staje się wyrzucenie do kosza argumentu: "piętnaście minut dla siebie będzie spełniać terapeutyczną funkcję tylko i wyłącznie wtedy, gdy odbędzie się bez dziecka". A figa z makiem. Traktuję to jak wyzwanie - w jakich, czasem abstrakcyjnie trudnych, warunkach zdołam jeszcze wykrzesać coś dla siebie. 

Szybka prasówka z kawą (i Anką mnącą Bułeckę). Odpowietrzanie dziecka (i szaleńczy taniec) przy na nowo odkrytym "Somebody told me". Kąpiel starszakowej, podczas której czas na maseczkę i odżywkę na włosy. Plac zabaw, książka do torby i troskliwy głos Lulki "Mamuś, to ty sobie czytaj książkę". (Wiadomo, że zapewne coś kombinuje, ale plusy i tak przeważają). Wyjście na spacer, gazeta pod wózkiem, śpiące dziecko nawet się nie zorientuje, że chodzimy w kółko po tym samym placu pod kościołem.

Nie twierdzę, że to złoty środek. Nie będę przekonywać, że inaczej się nie da. Oczywiście, że należy walczyć o czas wyłącznie dla siebie, bez jęczących dzieci, bez wiecznego sprzątania/gotowania/szykowania/malowania/wycierania. Wcisnąć dzieciarnię w ramiona mniej lub bardziej chętnych krewnych/znajomych/przyjaciół i pójść w długą choćby na godzinę. Lecz gdy czasem zwyczajnie się nie da, to odrobina takiej gry zdecydowanie poprawia nastrój a wygrana, o dziwo!, zdarza się częściej niż się spodziewam.