Idea rodzicielstwa bliskości, o której większość, ba! wszyscy chyba, już słyszeli lub czytali naprawdę miła jest memu sercu. Podejście mające na celu stworzenie mocnej więzi emocjonalnej z dzieckiem, które ma zaprocentować w przyszłości - co tu dużo kryć, jest mocno kuszące. Tak naprawdę chyba większości rodziców utrzymanie dobrej i zdrowej relacji z dzieckiem najmocniej leży na sercu. Ma to być podejście naturalne, pełne pozytywnych emocji, pozytywnego wzmocnienia, a przede wszystkim skupione, znów się powtórzę, właśnie na dobrej relacji. W mądrych rejonach internetu można doczytać o narzędziach, filarach, zasadach tej ideologii.
Czy praktykuję rodzicielstwo bliskości? Zapewne nie do końca. Ale tak, próbuję łapać to tu to tam, wdrażać, praktykować, z różnym skutkiem. Próbuję również teraz, choć na moje oko łatwiej jest być bliżej z jednym barboclem niż z dwójką, choć pewnie codzienny trening podzielności uwagi i czułości na dwoje uczyni w przyszłości ze mnie prawie mistrza. Muszę jednak przyznać się, że ostatnio przypałętał się jeszcze jeden czynnik, który sprawia, że zwłaszcza fizyczny aspekt bliskości z dziećmi trudniejszy stał się do osiągnięcia.
Ten paskudny, perfidny, męczący upał!
Choć lubię te moje potwory dwa dosyć mocno, to w te parne, bezpowietrzne, rozgrzane dni przytulanie dwóch dodatkowych piekarniczków nie należy do największych przyjemności.
Mokre Ankowe ciałko, które w samym słońcu, nakazuje się przytulić, bo w przeciwnym wypadku dobitnie przekaże wrzaskiem, co myśli. Więc biorę, przykluszczam to ciało węgorza, które przy bujaniu wymyka mi się niemalże, wyślizguje z gorąca i wilgoci. Wkładam do wózka tłumacząc: "Panna, tam jest chłodniej, bryzą ci choćby przez wywietrzniki powieje, spróbuj, będzie fajnie, przyjemniej". To nie. Sapie i dyszy, matka i córka, ale nosić się, nosić się, nosić. W ramach rozpaczy zerkam na chustę. Kawał konkretnej szmaty - na samą myśl o dodatkowej warstwie materiału już robi mi się słabo, lecz czego nie robi się dla spokoju. Dzieć (szczęście w nieszczęściu?) podziela mój sceptycyzm i przy pierwszej już próbie wierzga się niemiłosiernie. Chusta więc w kąt, ale ile potu przeze mnie wylanego, wiem tylko i ja.
Przyjdzie Lulka, spocona jak mysz po zwykłej zabawie. "Mamo na rączki" bo jak młodsze może to ona również. Gorzej, gdy w jakimś autobusie zaśnie i targać do domu trzeba szesnastokilogramowy tobołek w trzydziestostopniowym upale. Jej może i wygodnie, a matce... sami sobie dopowiedzcie. Albo jak tu usypiać, gdy dziecko prosi: "Mamo głaszcz" a ty czujesz pod ręką mokry nos, mokre czoło, potem zlepione włosiska. Wyżąć by się najpierw należało, wysuszyć, a potem dopiero pogłaskać.
Tak że ten, dzieciaki słodkie drogie moje, przytulać się proszę, ale chwilowo może do nieukrwionych pluszaków. Mamy deal? Powiedzcie, że mamy. A jak tylko przyjdzie pogoda bardziej komfortowa przykluszczymy się we trzy, jak szaleć, to szaleć. I wrócimy w pełni do rodzicielstwa bliskości ;)
Przytulisińska się trafiła ;). Nie ma że boli - dobrze powiedziane ;)
OdpowiedzUsuńTo faaaakt! Tulenie się w upały to zuo!
OdpowiedzUsuńJa mam ostatnio spokój, bo jesteśmy na etapie "Nie dotykaj mnieeeeeeee!" ;-)
OdpowiedzUsuńDobrze, że chwilowo poszły w cholerę ;)
OdpowiedzUsuńAaa, znam to. Też tak było ;)
OdpowiedzUsuńRodzcielstwo bliskości to wg mnie przesada (w tych najpopularniejszych aspektach) , klapsy, ten temat moim zdaniem zbyt przekoloryzowany i zbyt właśnie 0:1.
OdpowiedzUsuńMnie jakoś odpowiada, oczywiście zazwyczaj kiepsko mi idzie w dostosowywaniu się do tych zasad (choleryk się kłania), ale wydaje się takie naturalne. Co do klapsów, zawsze będę twierdzić że to z tyłka metoda, tylko co jeśli się zdarza?
OdpowiedzUsuń