Szczerze mówiąc, nie wiem co się stało, ale ostatnie trzy dni można spokojnie określić jako "sponsorowane przez pichcenie". Jak się już nie raz przyznawałam - kuchenne szaleństwa zdecydowanie nie są moją domeną. A odkąd są dzieci, w tym jedno już normalnie jadające, konieczność wymyślenia codziennych obiadów stało się niejako traumą. Dość powiedzieć, że ledwo oczy z rana otworzę to pierwszą myślą jest: "Dżizas, co mam dzisiaj zrobić na obiad?".
Ale wracając do ostatniego pichcenia. Częściowo winę można obarczyć chopa mego osobistego, który z darów zawodowych przywlókł wielkie wiadro świeżo ukiszonej kapusty. Gdybym dysponowała chłodną spiżarką tudzież najzwyklejszą piwnicą, to pewnie nie byłoby tematu. Ostatnio deweloperzy gustują jednak w mieszkaniach bez piwnic, to temat powstał. Cały weekend uszczęśliwialiśmy więc sąsiadów aromatem gotowanej kapusty, ale mimo wszelakich starań połowa jeszcze nieobrobiona. Bigos? Zaliczony w ilościach hurtowych. Pierogi? Odbębnione i zamrożone. Kapuśniak spożywać będziemy jeszcze przez dwa tygodnie. Oprócz tego, jakby mało było roboty, z rozpędu chopu nalepiłam koślawców z jagodami, dla własnej przyjemności upiekłam biszkopta ze śliwkami, a dzisiaj na podwieczorek nasmażyłam placuszków z resztkowymi jagodami. Powiecie: ech, co to za robota? Każda typowa gospodyni domowa macha to wszystko tydzień w tydzień. No nie, ja to nie.
I tak myjąc niezliczoną ilość garów myśl mnie dopadła nagła. Idea nawet. Eureka! Już wiem! Poznałam sposób, jak zapewnić sobie więcej z dzieckiem czasu! Gotuj jak najmniej!
Żadna to rewolucyjna myśl, powiecie. Stanie przy garach to jednak mocno pracochłonne zajęcie. Ale nawet gdy już wykonasz wszystkie początkowe czynności, które zajmują gros kulinarnego czasu - te mycia, obierania, krojenia - to nie jest tak, że sobie potem spokojnie na zadku z dzieckiem usiądziesz. A tu coś zaczyna kipieć, więc lecisz ze szmatą czyli "Czekaj chwilę Lulka!". A tu coś zaczyna spalenizną śmierdzieć, trzeba szybko ratować czyli "Czekaj chwilę Lulka!". A tu doprawić, przemieszać, odcedzić, utłuc, zmielić, zmiksować czyli "Czekaj chwilę Lulka!". Co to za z dzieckiem zabawa, gdy musisz co moment od niej się odrywać? Dzieć się wkurza, ty się wkurzasz, lipa nie robota.
Ok, można teoretycznie gotować z dzieckiem. Niech ci pomaga, a jak nie umie, to niech przynajmniej udaje. Wszystko pięknie ładnie, ale musisz się zaopatrzyć w: a) tonę cierpliwości, alternatywnie litr potrójnej melisy; b) gotowość na pogodzenie się z faktem, że kilo mąki nagle wyląduje na podłodze a dziecko wrzuci ci ekstrasowe rodzynki do pierogów z kapustą; c) tolerancję na poziom generowanego burdlu: jakieś 300% codziennej normy. Zwyczajnie często się nie opyla, zwłaszcza jeśli późniejsze sprzątanie zajmuje dwa razy więcej czasu niż okres zaangażowania dziecia w prace - been there, done that!
I jeszcze wisienka na torcie. Ty się naharujesz jak ten dziki osioł, podkładasz co smaczniejsze kąski, a dzieć, ledwo spróbowawszy wypluje i rzeknie: "Niedobre, ja chcę kanapkę z masłem". O żesz ty!
Tak więc sorry! Wracam do codzienności. Mrożonki, słoiki od babci, makarony lub kasze we wszystkich konfiguracjach triumfalnie wracają na stoły.... wróć, jeden stół z podziurawioną jak zwykle przez dziecko ceratą.
PS. No dobra, żeby nie było. Często gotuję z dzieckiem. Ale z jednego jedynego powodu. Po to, by kiedyś mnie wyręczyło w tej jakże niewdzięcznej robocie. I może w końcu doczekam się prawdziwego śniadania do łożka, bo na chłopa liczyć nie mogę. A w ogóle w podobnym temacie Matka Tylko Jedna.
0 komentarze:
Prześlij komentarz