Jest cudownie. Złota polska jesień. Odrobinę chłodno, ale słońce nadrabia wszelkie niedostatki. Nic tylko spacerować, wędrować, chodzić. Na przykładzie własnym osobistym chciałabym jednak pokazać, że czasem pewne niecne siły jakby sprzysięgają się, by z domu się nie ruszać.
Południowa pora. Po Kuchennych Rewolucjach czas zebrać się do sklepu po wiktuały z których własnymi ręcyma mogłabym przyrządzić kulinarne cuda. Chociażby w postaci krupniku, zwanego w niektórych kręgach zupą na ścierce. Pierwsze oznaki, że coś nad nami krąży wykazuje Hanka, która za cholerę nie daje sobie wdziać kurtki. Być może i ją nadmiar różu przyprawił o mdłości, ale przecież przełamana została niebieskością skarpet i szarością bluzy. Niezłomna matka nie poddaje się, strzela fotę ku potomności i pakuje dziecko do wóza. Jeszcze tylko torba na zakupy, ostateczne sprawdzenie torebki czy portfel rzeczywiście zabrany, kurtka na grzbiet i możemy wyruszać na podbój świata czyli poczty i Biedry.
Już przy pierwszym przejściu przez klatkowy próg matka stwierdza problem z bolidem. Przechyla się toto na lewą (matki) stronę i jakoś opornie pokonuje dystanse. Zerka matka, ogląda, dociska - jest winowajca! Koło bez powietrza. Kmini matka, duma na szybkiego, bo Hanka już się niecierpliwi. Jak na złość dwie godziny wcześniej chusta została uświęcona mlekiem, więc nici z motania, trzeba szukać innego rozwiązania. Pompujemy lub.... Ha! jest pomysł. Weźmiemy wózek Lulkowy. Parasolka dla starszaka, ale szkoda wielka dla młodszej kręgosłupa się nie stanie po krótkim spacerze (nie stanie?). Szybka przesiadka, pasów dociąganie. Jedziemy! Coś tam matce w głowie się tłucze, że jest inaczej niż zawsze. Dzieć się kręci, głową wygląda, no tak! Pierwszy raz Hanka jedzie przodem do świata. Mała lampka się zaświeciła, że pewnie marudź będzie, bo "jak to matka, że ciebie nie widzę?". Profilaktycznie planów minimalizacja do tylko do krupniku nieszczęsnej kaszy kupowania. Więc jedziem.
Mikrosklep - więc wózek przy wejściu, matka truchtem biegnie po perłową, bo Hanek już skwierczy. Przy akompaniamencie jęków zapłaty dokonanie, wyjazd, a wtem..... Trwoga, wielka trwoga ogarnia dziecięcie. Oto stoi tam On. I rzęzi, hałasuje i trzeszczy. Jeden, jedyny. Pan Kosiarz koszący zdechłą trawę pod blokiem. Skąd się wziął, skoro jeszcze trzy minuty wcześniej cisza i spokój rządziła na dzielni? Ni cholery ominąć, a i zagaić nie można, bo słuchawki ma kosiarz i rzęzi niemiłosiernie. Dołącza się Hanek, a matka najchętniej zdarła by panu rzeczone słuchawki i włożyła na własną obolałą głowę. Męska decyzja: pędem do domu, bo dalsze wędrowanie z syreną nie dojdzie do skutku.
Wróciła więc matka z dziecięciem trzynaście minut po wyjściu z hacjendy i pomyślała: zdecydowanie spacer nie był nam pisany. Biorąc pod uwagę literaturę jaką ostatnio pochłonęłam śmiem twierdzić, że niecne siły nadprzyrodzone te z pewnością chciałby mnie przed czymś uchronić. Wiecie, szalejące auto z wariatem za kierownicą albo niepostrzeżone ptasie łajno na kołnierzu. Więc może nie takie niecne?
PS. Zdjęcie powyżej ma dwa lata. Dwa lata!