30.10.15


Jest cudownie. Złota polska jesień. Odrobinę chłodno, ale słońce nadrabia wszelkie niedostatki. Nic tylko spacerować, wędrować, chodzić. Na przykładzie własnym osobistym chciałabym jednak pokazać, że czasem pewne niecne siły jakby sprzysięgają się, by z domu się nie ruszać.

Południowa pora. Po Kuchennych Rewolucjach czas zebrać się do sklepu po wiktuały z których własnymi ręcyma mogłabym przyrządzić kulinarne cuda. Chociażby w postaci krupniku, zwanego w niektórych kręgach zupą na ścierce. Pierwsze oznaki, że coś nad nami krąży wykazuje Hanka, która za cholerę nie daje sobie wdziać kurtki. Być może i ją nadmiar różu przyprawił o mdłości, ale przecież przełamana została niebieskością skarpet i szarością bluzy. Niezłomna matka nie poddaje się, strzela fotę ku potomności i pakuje dziecko do wóza. Jeszcze tylko torba na zakupy, ostateczne sprawdzenie torebki czy portfel rzeczywiście zabrany, kurtka na grzbiet i możemy wyruszać na podbój świata czyli poczty i Biedry.

Już przy pierwszym przejściu przez klatkowy próg matka stwierdza problem z bolidem. Przechyla się toto na lewą (matki) stronę i jakoś opornie pokonuje dystanse. Zerka matka, ogląda, dociska - jest winowajca! Koło bez powietrza. Kmini matka, duma na szybkiego, bo Hanka już się niecierpliwi. Jak na złość dwie godziny wcześniej chusta została uświęcona mlekiem, więc nici z motania, trzeba szukać innego rozwiązania. Pompujemy lub.... Ha! jest pomysł. Weźmiemy wózek Lulkowy. Parasolka dla starszaka, ale szkoda wielka dla młodszej kręgosłupa się nie stanie po krótkim spacerze (nie stanie?). Szybka przesiadka, pasów dociąganie. Jedziemy! Coś tam matce w głowie się tłucze, że jest inaczej niż zawsze. Dzieć się kręci, głową wygląda, no tak! Pierwszy raz Hanka jedzie przodem do świata. Mała lampka się zaświeciła, że pewnie marudź będzie, bo "jak to matka, że ciebie nie widzę?". Profilaktycznie planów minimalizacja do tylko do krupniku nieszczęsnej kaszy kupowania. Więc jedziem.

Mikrosklep - więc wózek przy wejściu, matka truchtem biegnie po perłową, bo Hanek już skwierczy. Przy akompaniamencie jęków zapłaty dokonanie, wyjazd, a wtem..... Trwoga, wielka trwoga ogarnia dziecięcie. Oto stoi tam On. I rzęzi, hałasuje i trzeszczy. Jeden, jedyny. Pan Kosiarz koszący zdechłą trawę pod blokiem. Skąd się wziął, skoro jeszcze trzy minuty wcześniej cisza i spokój rządziła na dzielni? Ni cholery ominąć, a i zagaić nie można, bo słuchawki ma kosiarz i rzęzi niemiłosiernie. Dołącza się Hanek, a matka najchętniej zdarła by panu rzeczone słuchawki i włożyła na własną obolałą głowę. Męska decyzja: pędem do domu, bo dalsze wędrowanie z syreną nie dojdzie do skutku.

Wróciła więc matka z dziecięciem trzynaście minut po wyjściu z hacjendy i pomyślała: zdecydowanie spacer nie był nam pisany. Biorąc pod uwagę literaturę jaką ostatnio pochłonęłam śmiem twierdzić, że niecne siły nadprzyrodzone te z pewnością chciałby mnie przed czymś uchronić. Wiecie, szalejące auto z wariatem za kierownicą albo niepostrzeżone ptasie łajno na kołnierzu. Więc może nie takie niecne?

PS. Zdjęcie powyżej ma dwa lata. Dwa lata!

28.10.15

Ci, którzy śledzą mnie na fb wiedzą, na co ostatnio flufcę najmocniej. Na dziwny wymysł, którego sensu nie rozumiem (pewnie dlatego flufcę), a który miał niespotykanie istotny wpływ na nasze (moje i Anki) codzienne życie. Mowa oczywiście o wynalazku pt. zmiana czasu z letniego na zimowy. Choć minęło już kilka dni od tej wiekopomnej chwili i powinnyśmy przywyknąć, to pewna niewielkich rozmiarów osóbka zmianę czasu ma centralnie w tyłku. W sumie to połowicznie w tyłku, bo na noc zasypia zgodnie z nowym rozkładem. Jak jej nie przeszkadza godzinę krótsze spanie? Cholera wie.

W efekcie wstaje skoro świt, by przed ósmą raptem oznajmić że zmęczona. Próbuję na wszystkie sposoby (werbalne i niewerbalne - patrz, mina matki) wytłumaczyć bezsens tych praktyk. Czy nie lepiej trochę z rana pospać, by potem dłużej i efektywniej pilnować ulubione pudło? Czy zapomniała, jak to fajnie jest na spokojnie oglądać z matką Kuchenne Rewolucje, zamiast wpadać wtedy w największą marudę? Czy nie lepiej na obowiązkowy podrzemkowy spacer pójść koło południa, gdy już słonko konkretnie podgrzewa niż o dziesiątej, gdy jeszcze mgły i mróz zalegają wokół naszych miejskich pól? W końcu, czy rzeczywiście jest przekonana, że jako dziecko dwudrzemkowe da radę bez szkody na własnym zdrowiu i matki psychice wytrzymać bez spania od czternastej do dziewiętnastej? Szczerze wątpię i wątpić będę wspominając wczorajsze popołudnie.

Posunęłam się nawet do ostateczności, bo wiem, że porównywanie dzieci to zuo!!! Spróbowałam siostrzanej perswazji tłumacząc na przykładzie Lulkowym, że się da, można spać normalnie, nie trzeba zrywać się wraz z pierwszymi promieniami słońca, których i tak przecież nie widzi, bo rolety szczelnie zamknięte. Ale znowu lipa i pilnowanie pudła.

Oczywiście wszędzie węszę teorię spiskowe. Bo jeśli chodzi o oszczędności energetyczne, to rzeczywiście jestem skłonna stwierdzić, że gotowanie wody na mleko jeszcze w taryfie nocnej jakieś tam grosze może przynieść, ale wytłumaczcie to matkom karmiącym naturalnie. No nie! Pozostaje tylko zmowa producentów kawy i innych matczynych dopalaczy, na które popyt zdecydowanie się zwiększa, gdy zamiast o szóstej trzeba zwlec się z wyra o piątej, a w ciągu dnia jakoś funkcjonować o tą jedną godzinę dłużej. Bo inaczej skończy się tajemniczą utratą dwunastu minut.

Powiecie, że odbiję sobie na wiosnę, ale wiecie jak to jest z rodzicielskimi planami. O kant tyłka można je sobie potłuc. Pozostaje tylko wspólne pilnowanie pudła.




26.10.15


Jakoś tak bywa, że każdy kolejny miesiąc życia panny Anny ma jeden motyw przewodni. Ostatnio była to mobilność, teraz pionizacja. Panna stanęła (jeszcze nie tak pewnie) na nogi i mając tylko coś pod rękoma do podparcia szuka, węszy, niucha co tam się znajduje ponad poziomem podłogi. Bo im wyżej tym lepiej.


Co znajduje się w centrum zainteresowania dziesięciomiesięcznej Anki? Samoloty, liście szumiące i wszelkiego rodzaju śmiecie. Śmiem twierdzić, że z takim zapałem może szykować się na karierę zawodową w gospodarce odpadami. Wyciąga, rozkłada, sprawdza przydatność utylitarną, jeśli nie upilnowana to również organoleptycznie.

Dziesiąty miesiąc upłynął pod znakiem ząbkowozasmarkania. Obserwuje się wrastającą niechęć Anny do odkurzacza i wzmożoną marudę ogólną, na którą najlepszym lekiem jest matka - pewnie dlatego, że najwięcej czasu spędzamy razem. Matka służy więc za podpórkę, drabinę i nosidło, a jej ramiona stanowią najskuteczniejszy gryzak na świecie.

Należy podkreślić, że idealnie panna Anna słucha się matczynych rad, jak oszczędzać czas i w rozszerzaniu diety jest mocno powolna. Mleko rządziło, rządzi i rządzić będzie chyba jeszcze długo. Choć na plus trzeba jej przyznać, że nad wszelkie komercyjne kaszki preferuje owsianę z owocami.

Pod koniec dziesiątego miesiąca, (choć w sumie to już na początku nowego, jakby nie patrzeć w kalendarz ;) urządziłyśmy sobie babski weekend, czyli wysłałyśmy starszyznę do dziadków i razem niepodzielnie rządziłyśmy w naszym mikromieszkaniu. Plany były przebogate, zwłaszcza dla matki; skończyło się w większości jak zwykle, ale sporo przyjemności dostarczył matce miniserial BBC The Game ;) Jeśli ktoś ma ochotę na sporo brytyjskiej klasy i elegancji okraszonej najlepszym akcentem na świecie, a na dodatek nie gardzi wątkami szpiegowskimi to serdecznie, bardzo serdecznie polecam. A na zachętę nowo odkryty miły pan do matczynej listy ;)


Wróćmy jednak do meritum, czyli panny Anny....
Chociaż nie. Powyższy widok skutecznie mnie rozproszył ;)
To ja sobie popatrzę, a wy napiszcie czego tam nowego wasze dzieciory ostatnio się nauczyły ;)

21.10.15

Ostatnimi czasy przestrzeń debiutującą opanowały klimaty niemowlęce, a nie można przecież zapominać o starszyźnie dzielnie, lecz zazwyczaj mocno zaspanie, kroczącej od prawie dwóch miesięcy do przedszkola. Przeboje przedszkolne zostawmy sobie na inne okazje, natomiast dzisiaj przyczynkiem krótkich rozważań niech będzie zbliżająca się wielkimi krokami pierwsza duża uroczystość czyli pasowanie. 

Od dobrych dwóch tygodni uczy się więc Lula wierszyków i piosenek tematycznych. Pokornie należy stwierdzić, iż matka zdecydowanie nie pomaga. Jeśli kto nie widział na fp, to niniejszym przypominam radosną matczyną twórczość ochoczo podchwyconą przez dziecię:
"Słonko ma bardzo piękne zwyczaje
puszcza pierdziuchy gdy rano wstaje,
a drzewa lśniące, kupa na trawie,
mówią: dzień dobry kupo kochana!"  
(Matkę niech może tłumaczy częstotliwość powtarzania oryginalnej wersji na poziomie bliskim setki na godzinę oraz lokalizację ćwiczeń. Ale pewnie będzie sobie mogła gdzieś wsadzić ten argument, gdy panna zaprezentuje powyższą wersję przed szerokim przedszkolnym audytorium).

Sama córka nie wypadła jednak kurze spod ogona, czy jakoś tak - w końcu geny nie kłamią:
"Martwiła się babcia i martwił się dziadek,
czy taki trzylatek w przedszkolu da radę.
Martwiła się mama i tata i wujek.
A ja się w przedszkolu bardzo źle zachowuję" (ostatni wers oczywiście cztery tony głośniej).

Opuszczając sferę artystyczną, matka musi się podzielić ogólnym spostrzeżeniem graniczącym ze zdziwieniem, jak trudno o tej porze roku znaleźć w sklepie żółtą bluzką. A długi rękaw do tego to już fanaberia. Na moje oko to typowy kolor jesienny, ale ja się nie znam. Dlaczego żółć? Panna Lulencja należy do elitarnej grupy przedszkolnych Słoneczek, więc w odpowiednich barwach wojennych musi się stawić. Szczęśliwie o rajty było już łatwiej.

Jak sama zainteresowana podchodzi do całej imprezy? Ogólnie wydawałoby się, że na luzie, spoko-git-fajnie jest, choć tu i ówdzie przemyca mi reguły gry typu: "Dzieci, pamiętajcie, by nie biec do rodziców jak tylko ich zobaczycie". No i dzisiejsza krótka konwersacja daje dodatkowy odcień, tak bardzo jednak pasujący do Lulki:
"Mamo, ja nie chcę, żeby pasowanie było w czwartek"
"A kiedy chcesz by było?"
"W niedzielę"
"Ale w niedzielę przedszkole jest zamknięte"
"No właśnie!"

Tymi słowy chciałabym uprzejmie prosić o odrobinę kciuków, by ta urocza panna dała się jutro bezproblemowo upasować na pełnoprawnego przedszkolaka.


20.10.15

My, wszystkie matki (i ojcowie) wiemy, co jest najcenniejszym dobrem rzadkim w całym rodzicielstwie. 
Czas. Ciągle czas. Którego zawsze za mało, a kiedyś te seriale trzeba obejrzeć. W związku z powyższym po krótkim namyśle (ok, może trochę dłuższym) przygotowałam kilka rad pod zbiorczym tytułem "jak zaoszczędzić odrobinę czasu", albo "jak czasu niepotrzebnie nie marnować". Daruję sobie najpowszechniejsze sposoby typu: "gotuj na zapas", "kupuj on-line", "zaangażuj chopa swego w obowiązki domowe tudzież opiekę na dzieckiem" czy "przygotuj sobie sensowny harmonogram prac i, co najważniejsze, trzymaj się go" (dla mnie mission impossible). Za to proponuję kilka mniej znanych oczywistości.

Za Chiny Ludowe nie ucz dziecka zasypiania na spacerach. Będziesz się tułać po osiedlu, czasem może chwilę coś poczytasz, ale seriously - umiecie ogarnąć jednocześnie czytanie i pchanie/bujanie wózka? Ja w tym względzie stanowię pewne zagrożenie w ruchu chodnikowym. I nie próbuj być sprytna wracając do domu ze śpiącym dzieckiem, będziesz postawiona przed li tylko dwiema opcjami: albo obudzi się wraz z przekroczeniem progu klatki schodowej albo tuż po zaparkowaniu bolidu w mieszkaniu - niezależnie od tego, czy spało cztery czy czterdzieści minut. 

Machnij ręką na jedynie akceptowalne schematy rozszerzania diety. Dziecko jeszcze się zdąży najeść pryskanych warzyw, trujących słoików, zapchanych glutenem kasz; a ty oszczędzisz sobie związanego z tym sprzątania. Mleko rządzi, bazuj na tym nawet do trzeciego...co tam, piątego roku życia. W przedszkolu i tak nauczą jeść jak człowiek.

Nie bierz się za wielopieluchowanie. Nie dość, że wzrasta częstotliwość zmieniania szmat na tyłku to i jeszcze dopieranie, dodatkowe prania, suszenia i składania. Nie no, szkoda czasu.

Zapomnij o prasowaniu. Wmówienie nam, że prasowanie każdej szmaty, która leży w mieszkaniu jest obowiązkiem prawdziwej pani domu to perfidna zagrywka producentów żelazek. Gdzie sens, gdzie logika w wiecznym wygładzaniu ubrań? W przypadku dziecka, i tak zaraz się uświnią, więc nawet nie zdąży się zauważyć ewentualnych pognieceń.  A naprawdę myślisz, że prasowanie nadaje szlachetności dresom?

Sprzątaj, gdy dziecko czuwa. Odkurzanie jako terapia odtraumatyzowania Katarka. Mycie garów czy też inne pichcenie obiadów połącz z bujaniem leżaczka nogą. Na drzemki dzieciowe zostawiaj tylko niezbędną niezbędność czyli mycie podłóg. Chyba że zainwestujesz w znany wszystkim matkom wynalazek czyli dziecko-mop ;) A tak w ogóle, to daj sobie spokój z ciągłym układaniem zabawek - to już lepiej pchać ciągle ten kamień do góry. Nogą przepchnąć do kąta, byle główny szlak przejezdny.

A tak w ogóle to zastosuj holistyczną terapię oczyszczającą z kompulsywnego sprzątania. Niekoniecznie na zasadzie działania szokowego, ale stopniowo zwiększaj tolerancję na panujący chaos - w końcu entropia nie bez kozery jest stanem równowagowym ;)


I, na boga, nie zakładaj bloga!

Ps. Nie ma za co ;)
Ps. 2. Tak naprawdę wielopieluchowanie jest w dechę. Dupsko dziecięce i Matka Ziemia będą ci wdzięczne!

16.10.15


Od pewnego czasu obserwuję u siebie pewne objawy neofityzmu. Gdy tylko ktoś gdzieś kiedyś wspomina o zasmarkaniach niezwłocznie (mniej lub bardziej) rozpoczynam krucjatę. Wtrącam swoje trzy grosze, sugeruję, doradzam, instruuję. Choć nikt mi za to nie płaci i procentów nie zbieram. Ale tak to jest z żarliwymi nawróconymi.

Przez baaardzo długi czas patrzyłam na nie ze sporym niedowierzaniem. Kojarzyły mi się z homeopatią, efektem placebo i swądem przypalonego mięsiwa. Pamiętam historie o słoikach i gorącu na granicy oparzenia. Na każdą propozycję zastosowania w chorobowych czasach wzdrygałam się mocno i zdecydowanie odmawiałam. Tak. Bańki. Ręka w górę, kto nigdy, chociaż w dzieciństwie, nie leżał ze szkłem na plecach.

Przyznam się, że nie do końca jestem w stanie prześledzić swój proces nawrócenia na stosowanie baniek w sytuacjach gorączkowochorobowych. Zaczęło się od teściowej, która rutynowo stosuje ten środek na wszelkie bolączki swoje i rodziny. Od niej dowiedziałam się o istnieniu bezpiecznych baniek bezogniowych (np. takie), gdzie niczego się nie podpala/przypala/podgrzewa, tylko podciąga najzwyklejszą w świecie pompką. Przy kolejnych ciągnących się zasmarkaniach Lulkowych i szybkiej lekturze dałam się przekonać tatuśkowi, by postawić małej. I stawiamy do dzisiaj za każdym razem, gdy coś ją rozbiera. Na Ance jeszcze nie, bo uno: nie było potrzeby; dos: za bardzo się wierci i nie ma bata, by usiedziała, a dodatkowego stresu chciałabym jej oszczędzić (wystarczy, że traktuję ją Katarkiem ;) I żeby nie było, że tylko dziecko tak "męczymy", na sobie stosujemy z nieodłączną pomocą Lulki ;)

Nie jestem w stanie powiedzieć w jakim stopniu bańki skracają okres choróbska zwłaszcza, że rzadko są stosowane bez innych wspomagaczy. Natomiast jestem prawie(!) przekonana, że w połączeniu z odpowiednimi inhalacjami zapobiegły podaniu Lulce antybiotyku przy początkowym zapaleniu oskrzeli. Kilkakrotnie przy katarze, po postawieniu baniek, nie obserwowaliśmy kaszlu (bez stosowania żadnych syropów). Ostatnio przy znikąd rozchyrlaniu jednorazowe bańki wraz z syropkiem przegoniły kaszel (zazwyczaj mimo syropków, kaszel utrzymywał się około tygodnia). Ktoś powie: może organizm sam by sobie poradził, może  to syropki czy inhalacje zadziałały a nie bańki. I jestem w stanie się z tym ktosiem zgodzić, bo powtórzę jeszcze raz: ścisłej skuteczności samych baniek nie jestem w stanie określić. Ale nie jest to żaden mocny argument przeciwko nim. Przyznać się, kto przy zasmarkaniach stosuje tylko jeden specyfik- zazwyczaj z apteki wychodzimy z pełnym worem i pustym portfelem.

I powiem wam, że nasz dyżurny pediatra urósł w moich oczach, gdy nie wyśmiał nas za stosowanie baniek (salami na plecach trudno przeoczyć), a pewnego razu sam zaproponował. Nie jakiś staruszek homeopata, zwykły lekarz w wieku 30+. Tak, ten.

Szybkie pytania i krótkie odpowiedzi:
1. Czy boli? Wg Lulki: "Nie, tylko przy ściąganiu troszkę. Ale krótko"
2. Czy trzeba potem gnić w domu? Wg matki: "Jak postawisz wieczorem, to rano możesz śmigać"
3. Jak zachęcić dziecko? "Masza i niedźwiedź" ;)

To co? Stawiamy?


------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
PS.1 Oczywiście o fakcie stosowania baniek należy poinformować lekarza, a najlepiej, jak zawsze, skonsultować to z nim wcześniej.
PS.2. O zaletach pisać nie będę, bom nie specjalista, dzielę się tylko własnymi doświadczeniami ;)

12.10.15

Poniedziałek. Pierwszy dzień po weekendzie, gdy należy zwlec się z wyra, stosunkowo szybko włączyć moduł otrzeźwienia, ogarnięcia i ruszyć w świat. Do szkoły, przedszkola, pracy, uczelni. Dzień, kiedy przynajmniej w teorii, masz najwięcej sił i energii, boś wypoczął/wypoczęła przez te dwa dni. Nie wiadomo dlaczego jest to jednak dzień, w którym poziom energii oscyluje wokół zera, a niechęć wstania.... ech, o tym może mówić nie będę.

A ja wam powiem, że odkąd jestem matką podwójną z opcją jednego dzieciaka wybywającego na podbój przedszkola, to uwielbiam poniedziałki. Naprawdę! (Tak, zdaję sobie sprawę, że kluczowym elementem mojego poniedziałkozadowolenia jest opcja jednego dzieciaka wybywającego na podbój przedszkola;)) Ba! Czasem wręcz nie mogę się doczekać poniedziałku, dlaczego?

Bo spokój. 
Już kiedyś pisałam, że ogarnięcie jednego, nawet wrzaskunowego, dzieciaka to kaszka z mleczkiem w porównaniu z dwójką na parkiecie, zwłaszcza gdy to drugie ma mocno indywidualistyczne podejście do życia.

Bo cisza.
Wrzaskunowe dziecię w końcu pada na drzemkę, a wtedy błogość ciszy jest w zasięgu ucha. I tylko twoja decyzja, czy będziesz się nią delektować, czy jednak włączysz radio.

Bo czas.
Obiad, sprzątanie, pranie. Przy dobrych wiatrach i drzemce jednego dziecka da się to zrobić bez wywalonego języka. I bez ciągłych przerw wywołanych przez pragnienie starszyzny, by włączyć się z nią we wszystkie niecierpiące zwłoki dziecięce zabawy, głody, pragnienia i potrzeby. W które włączać się chcę, bardzo chcę, żeby nie było.

Weekend jest burzliwy, jest gwałtowny, jest nasz. Szkoda wtedy energii na obowiązkowe działania ponad minimum. Kto by myślał o podłóg pucowaniu, gdy trzeba pędzić na ratunek Ance, którą siostra chce wziąć na ręce, choć za ciężkie to przecież. Kto by myślał o szuflad porządkowaniu, gdy dzieciaki rozdzielić trzeba w walce o koniecznie-teraz-niezbędne-zabawki. Drzemki zorganizować i uperswadować. Jedno śpi, to zabawa z drugim. Posiłki jakby w międzyczasie, przy okazji. Tu zakupy, tam spacer, tu bajka, tam domino. I tak do wieczora, gdy jedno po drugim i trzecim i czwartym pada. Weekend to męczący czas. A poniedziałek? Dzień oddechu. I odgruzowania mieszkania.

A wy lubicie poniedziałki czy raczej nie bardzo? ;)



PS. I w poniedziałki jest Dobra Żona, Homeland i Andy Samberg. Czego chcieć więcej?

8.10.15

Przeprosiłam się ostatnio z chustą. Wróć.... w końcu na dobre zaprzyjaźniłam się z chustą. Mój związek z nią trwa już trzy lata z hakiem. Powiecie, trochę mi to zabrało, co?

W ogóle dziw, że tyle czasu tkwiła gdzieś zagrzebana w szufladzie, a ja w końcu zdecydowałam się ją odgrzebać. Skąd taka zwłoka? Po pierwsze Lulka. To na jej okoliczność chusta została zakupiona, natomiast panna okazała się niewiązalna. Może gdybym wtedy jakoś mocniej się uparła.... Ale biorąc pod uwagę, że Lulek była osobniczką antyprzytulińską, co zresztą nie zmieniło się do dzisiaj, wszelkie próby unieruchomienia pannicy kończyły się wrzaskiem tejże i zapoceniem matki. Chusta jednak została, wiele miejsca nie zajmowała, a że rozważaliśmy ewentualne przyszłościowe powiększenie familii, to czekała. I się doczekała. 

Pierwsze próby z Anką też nie były łatwe. Moja obawa o zamotanie najpierw mniejszej, potem większej kruszyny; jej słaby entuzjazm. Nadeszła pamiętna wrzaskliwa i trudna wiosna, gdy ręce matki mdlały, kręgosłup się buntował od ciągłego noszenia Anki, która zasypiać inaczej, niż na rękach, nie chciała. Puściłam na nowo filmiki z Youtuba, koślawo przymocowywałam sobie Hankę na brzuchu, by choć trochę zrobić w domu, a jednocześnie pannę uspokoić. Potem przyszedł upał i na samą myśl o obwiązaniu się dodatkową warstwą szmaty robiło mi się okrutnie gorąco. Chusta znów więc poszła w odstawkę. Lato w końcu odpuściło, a mnie zamarzyły się spacery po pobliskich polach oraz lasy pachnące grzybami. I jakoś tak poszło. 

Zdecydowanie nie mogę nazwać się chustoświrką z prawdziwego zdarzenia. Nie znam się na rodzajach i gramaturach chust. Z wiązań opanowałam w miarę poprawnie (mam nadzieję!) tylko to najłatwiejsze. Ćwiczę nad osławionym prostym plecakiem, na wiosnę może się wyrobię. Nie noszę po kilka godzin dziennie, ba! nie noszę nawet codziennie. Chustę wciąż posiadam tę jedną. Nie jestem zagorzałą propagatorką ekologicznego trybu życia, nie karmię piersią, nie śpię z dzieckiem. Rodzicielstwo bliskości średnio mi wychodzi, choć staram się jak cholera. Tylko gdzie jest przecież powiedziane (choć sama kiedyś tak, durna!, myślałam), że chusta tylko dla eko-rodzicielsko-świadomych rodziców? Że musi być w tym koniecznie głębsza ideologia?

Jednego tylko nie mogę się wyprzeć. Teraz każdej świeżo upieczonej matce lub matce już okrzepłej chustę polecam. Bo chusta zwyczajnie się przydaje. By cztery worki śmieci naraz wynieść. By do osiedlowego wąskosklepiku po tę zapomnianą śmietanę skoczyć. Razem pranie powiesić na nieposprzątanym balkonie. By na górkę, co za osiedlem, się wdrapać i podziwiać cudny widok na Kraków. By po lesie się poszwendać i powdychać świeżego. By na czwarte piętro u babci (bez windy!) wyleźć i jeszcze zakupy jej wnieść. By po starszyznę do przedszkola pojechać: autobusem, nie autem. I obejrzeć starszyzny awans na przedszkolaka (to w planach). By w końcu uspokoić nie-wiadomo-czemu rozwrzeszczane i zmęczone dziecko z litością dla własnych ramion i barków. (No dobra, wiadomo: kolki, ząbkowanie, niezmierzona potrzeba dziecka do bycia z rodzicem).

A samo zamotanie? Wcale tak długo (jak chop jeszcze wczoraj myślał) nie trwa. Naprawdę!
To już wiecie, po co mi ta chusta.


7.10.15


Są takie momenty, gdy czuję się jak zdechła kura, po prostu. Wiszę smętnie nad kolejną kawą, która nie pomaga. Próbuję podjąć jakąś aktywność fizyczną, ale sofa jakby pokryta superklejem. Na dziecięce wybryki - podarte dokumenty, wylane mleko na świeżo wypucowaną podłogę - reaguję wzruszeniem ramion i "a rób co chcesz!". Gdy nawet stąpanie po Lego nie podnosi w wystarczający sposób ciśnienia to już wiadomo, że jest kiepsko. Czas więc na działania bardziej radykalne czyli pomęczenie uszu. Bo jak wiadomo, z jednej strony muzyka łagodzi obyczaje, ale potrafi również dokonać niemożliwego - wyciągnąć matkę z rozflaczałego bezruchu. Wystarczy więc spacyfikować na chwilę dzieciarnię, włożyć słuchawki na uszy, głośność podkręcić mocno, mocno i rozpocząć jazdę! A jako, że nadchodzi szaroponury okres jesienny, to odpowiednia profilaktyka, oprócz witaminy C i tranu, zawsze w cenie.

Kończę więc ten konieczny niedługi wstęp zastępując go dźwiękami. Pobudkę czas start!
1. Kongos "I'm only joking"

2. Bloc Party "Helicopter"

3. Arctic Monkeys "Brianstorm"

4. The Music "Cessation"

5. Muse "Assassin"

To teraz może trochę spokojniej..... Choć może jednak nie ;)
6. Archie Bronson Outfit "Got to get (to your eyes)"

7. Devotchka "Enemy guns"

8. Gossip "Pop goes the world"

A na koniec odrobinę feminizmu.
9. Beyonce "Run the world (Girls)"

Napędzeni? To do roboty!!!
Tylko rzućcie jeszcze waszymi, niekoniecznie porannymi, muzycznymi rozrusznikami. Hałasu nigdy za wiele!

5.10.15


Nie. Najbardziej oczywista odpowiedź (rodzice!) wcale nie jest prawidłową. 

Nie twierdzę, że ilość spędzanego czasu jest idealnie wprost proporcjonalna do poziomu znajomości dzieciaka - istotna jest również jakość tego. Natomiast zupełnie zapomniałam jak to jest być bombardowanym niekończącymi się sugestiami i dobrymi radami zaczynającymi się od śmiertelnego "na pewno" - jest głodna, zmarznięta, zmęczona. Zapomniałam, jak to jest ciągle słyszeć: daj jej chrupka, idź z nią na spacer, weź ją na ręce. Nie żeby mnie to jakoś ruszało czy frustrowało. Zmilczę albo powiem "tak, tak, wiem, wiem" i zrobię po swojemu. Ale refleksja pozostaje. 

Zapomniałam o tym ogólnym przeświadczeniu, że rodzicom ciągle trzeba coś uświadamiać. Przecież to takie delikatne, zaraz się zakrztusi, głowę rozwali, palce przytrzaśnie, chorobowo rozłoży się dokumentnie, bo wiecie, ten siejący grozę wiatr! Strach pomyśleć jak, na ten przykład, matka radzi sobie i co wyczynia z tym biednym dzieciątkiem sama! Dzień w dzień. Kilka(naście) godzin dziennie. Naprawdę strach. Kij z tym, że już drugie wychowuje. Dalej trzeba przypomnieć, jaka jest prawidłowa liczba czapeczek na głowie. Ja rozumiem ideę wychowania dziecia przez całą wioskę (czy jakoś tak), ale seriously, przez osoby widzące pacholę raz na ruski rok? A im mniejsze dziecko tym gorzej. Przy Lulce jakoś tych rad nie ma tak wiele. Może wszyscy zgodnie stwierdzili, że już pozamiatane, matka wraz z ojcem schrzanili już sprawę nienaprawialnie. 

Napisałam, że mnie to średnio rusza. Ale skoro ten wpis powstał, to jednak rusza. Czasem w sumie wkurza, ale dlatego, że nie rozumiem samej idei wtrącania swoich trzech groszy na każdym kroku. Czy jest to rzeczywiście kwestia braku zaufania do rodzica? Niewiara w ich relację z dzieckiem, zdolność odczytywania dziecięcych sygnałów i odpowiednie nań reagowanie? Czy raczej przekonanie, że "ja to wiem najlepiej"? Może jednak działa jakiś pozostały automatyzm, atawistyczny instynkt z czasów posiadania własnego młodego potomstwa? Ale nie dotyczy to przecież wyłącznie babć i dziadków. 

Koniec dywagacji, może wy macie jakieś propozycje, bo ja, szczerze mówiąc, głupieję.

1.10.15


O śnie można by długo, często i rozwlekle. Matki najchętniej pisałyby ody, czary odstawiały, wosk nad głową przelewały, byle tylko zapewnić sobie i dziecku sporo dobrego snu. Gdy dziecko śpi, matka odżywa, wraca do świata, regeneruje pokłady spokoju i cierpliwości, czyli cech, których podaż zawsze jest niewystarczająca. Dodatkowo sen i snopochodne są jednym z głównych punktów okołorodzicielskiej debaty i zmartwień. I gdyby tylko dzieci zdawały sobie sprawę z ważkości tego zagadnienia i odrobinę nam sprawę ułatwiały. Ale nie, bo po co? 

Dzisiaj matka chciała się podzielić obserwacjami własnymi poczynionymi w przeciągu ostatnich trzech i pół lat (whoaa! kto by pomyślał, że mam już taki staż rodzicielski). Co można z nich wywnioskować? Że jeśli chodzi o sen, to dzieci pod tym względem są okrutnie przewrotne.

Matka ma pilną robotę do zrobienia - macierzyński, remember? Matka wyjazd w miasto planuje, zazwyczaj zgodnie z dzieciowym planem snu i aktywności. Więc co? Dziecko jak gdyby nigdy nic nagle znikąd odmawia snu dziennego. A gdy matka stwierdzi: "Dobra, nic nie planuję, bo znowu będę się wkurzać" i nastawia się na typową godzinną drzemkę, to nagle okazuje się, że...... Tak, macie rację, dziecko bez powodu tak odpłynie, że przez trzy godziny nie wstanie. A matka kręci się, sprawdza oddech, odrobi wszystkie obowiązki domowe i w końcu stwierdza: "Kiedy ja się nauczę nie dziwić?"

Dziecko ma wbudowany nietypowy czujnik przerywania snu. Udowodnione statystycznie, chociażby na mojej dwójce. Za każdym razem, gdy w  ciągu dnia matka zechce skorzystać z nieśmiertelnej rady: "śpij, gdy dziecko śpi" to w przeciągu trzech minut od złożenia głowy do poduszki pacholę się budzi. I nieważne, że zasnęło piętnaście czy dwieście piętnaście minut temu. No dobro, z tą dwieście piętnastką żartowałam. Za każdym razem, gdy matka chce włączyć komputer, by pofejsować/poblogować/pocztę sprawdzić - dziecko budzi się jak na zawołanie, choć przecież sprzęt aż tak głośno nie buczy. Królestwo (i sen!) za sposób wyłączenia czujnika.

Jeden z przykładów skrajnego nierozsądku dzieci można streścić krótkim hasłem: "Im większa padlizna, tym bardziej będzie walczyć". Przerabiamy to ze starszą, a dzienne drzemki przeradzają się w istną wojnę podjazdową. Zatacza się, słania, powieki przy obiedzie opuszcza w tempie odwrotnie proporcjonalnym do tempa żucia. Ale na hasło: "Idziemy na drzemę" odzyskuje skitrane znikąd (ok, może z tego obiadu) ostatnie opary energii i zaczyna walczyć. Ze snem, z matką, ze sobą. Użyje rzekomo logicznego argumentu: "Mamo, ale ja nie jestem zmęczona. Ja naprawdę nie jestem zmęczona", ale jak w końcu spacyfikowana to po pół minucie śpi. I śpi. I śpi. Więc jak tu wsłuchiwać się w potrzeby dziecka, no jak?

Ogólnie to matka chodzi niewyspana, jak to każda matka. Tylko nie dlatego, że dziecko w nocy nie śpi. Śpi, a jakże. Przy czym zamiast jak człowiek, cicho i spokojnie, to wierci się, kręci, stęka, od pierwszego momentu, gdy matka arcybezszelestnie wpełznie do wyra, przykryje kołdrą i udaje, że jej nie ma. Więc matka leży, zasnąć potem przez godziny nie może, bo dziecię ciągle w tym łóżku na śpiąco wariuje. Gdy w desperacji stwierdzi, że idzie do chopa (tak, uskuteczniamy z chopem rozdzielność łóżkową), to gdy już z dala słyszy przeciągłe chrapanie, to wie, że wpadłaby z deszczu w gnojówkę. Wiadomo więc, skąd rozdzielność łóżkowa.

Gdy matka stwierdzi, że dzisiaj nie śpi z młodszą w pokoju (kiedyś w końcu trzeba się wyspać!), to oczywiście uaktywnia się starsza. I woła przez pół nocy: "bo komary, bo koszmary, bo "mama jesteś, mama przytul, mama trzymaj nogę". Następną noc, choćby w piwnicy, ale matka śpi sama. Wróć, matka nie ma piwnicy. 

Jak się rzekło uprzednio, trafiły się matce egzemplarze przesypiające noce. Zazwyczaj. Gdy jednak chop matkę zostawi z nimi na jeden dzień/noc, to oczywiście wtedy młodsza włącza nocną gastrofazę i opcję dwugodzinnych harców. Chop oczywiście ma swoją teorię: "Tęskniła za tatusiem". Yeah right.....

Przykłady mogłabym mnożyć, bo w dziecięcym spaniu, jak na wojnie i miłości, nie ma żadnych zasad. W sumie czemu się dziwić. Z dzieckiem na co dzień i miłość i walka. 

Teraz wy! Potwierdźcie, zaprzeczcie, podzielcie się dziecięcego snu paradoksami. Przytulmy się sennie wzajemnie!