Przeprosiłam się ostatnio z chustą. Wróć.... w końcu na dobre zaprzyjaźniłam się z chustą. Mój związek z nią trwa już trzy lata z hakiem. Powiecie, trochę mi to zabrało, co?
W ogóle dziw, że tyle czasu tkwiła gdzieś zagrzebana w szufladzie, a ja w końcu zdecydowałam się ją odgrzebać. Skąd taka zwłoka? Po pierwsze Lulka. To na jej okoliczność chusta została zakupiona, natomiast panna okazała się niewiązalna. Może gdybym wtedy jakoś mocniej się uparła.... Ale biorąc pod uwagę, że Lulek była osobniczką antyprzytulińską, co zresztą nie zmieniło się do dzisiaj, wszelkie próby unieruchomienia pannicy kończyły się wrzaskiem tejże i zapoceniem matki. Chusta jednak została, wiele miejsca nie zajmowała, a że rozważaliśmy ewentualne przyszłościowe powiększenie familii, to czekała. I się doczekała.
Pierwsze próby z Anką też nie były łatwe. Moja obawa o zamotanie najpierw mniejszej, potem większej kruszyny; jej słaby entuzjazm. Nadeszła pamiętna wrzaskliwa i trudna wiosna, gdy ręce matki mdlały, kręgosłup się buntował od ciągłego noszenia Anki, która zasypiać inaczej, niż na rękach, nie chciała. Puściłam na nowo filmiki z Youtuba, koślawo przymocowywałam sobie Hankę na brzuchu, by choć trochę zrobić w domu, a jednocześnie pannę uspokoić. Potem przyszedł upał i na samą myśl o obwiązaniu się dodatkową warstwą szmaty robiło mi się okrutnie gorąco. Chusta znów więc poszła w odstawkę. Lato w końcu odpuściło, a mnie zamarzyły się spacery po pobliskich polach oraz lasy pachnące grzybami. I jakoś tak poszło.
Zdecydowanie nie mogę nazwać się chustoświrką z prawdziwego zdarzenia. Nie znam się na rodzajach i gramaturach chust. Z wiązań opanowałam w miarę poprawnie (mam nadzieję!) tylko to najłatwiejsze. Ćwiczę nad osławionym prostym plecakiem, na wiosnę może się wyrobię. Nie noszę po kilka godzin dziennie, ba! nie noszę nawet codziennie. Chustę wciąż posiadam tę jedną. Nie jestem zagorzałą propagatorką ekologicznego trybu życia, nie karmię piersią, nie śpię z dzieckiem. Rodzicielstwo bliskości średnio mi wychodzi, choć staram się jak cholera. Tylko gdzie jest przecież powiedziane (choć sama kiedyś tak, durna!, myślałam), że chusta tylko dla eko-rodzicielsko-świadomych rodziców? Że musi być w tym koniecznie głębsza ideologia?
Jednego tylko nie mogę się wyprzeć. Teraz każdej świeżo upieczonej matce lub matce już okrzepłej chustę polecam. Bo chusta zwyczajnie się przydaje. By cztery worki śmieci naraz wynieść. By do osiedlowego wąskosklepiku po tę zapomnianą śmietanę skoczyć. Razem pranie powiesić na nieposprzątanym balkonie. By na górkę, co za osiedlem, się wdrapać i podziwiać cudny widok na Kraków. By po lesie się poszwendać i powdychać świeżego. By na czwarte piętro u babci (bez windy!) wyleźć i jeszcze zakupy jej wnieść. By po starszyznę do przedszkola pojechać: autobusem, nie autem. I obejrzeć starszyzny awans na przedszkolaka (to w planach). By w końcu uspokoić nie-wiadomo-czemu rozwrzeszczane i zmęczone dziecko z litością dla własnych ramion i barków. (No dobra, wiadomo: kolki, ząbkowanie, niezmierzona potrzeba dziecka do bycia z rodzicem).
A samo zamotanie? Wcale tak długo (jak chop jeszcze wczoraj myślał) nie trwa. Naprawdę!
To już wiecie, po co mi ta chusta.
To już wiecie, po co mi ta chusta.
0 komentarze:
Prześlij komentarz