Ulubiona miejscówka na pomazanej flamastrami sofie, tuż przy oknie ale i
kaloryferze.
Patrzę na pranie kolejny raz moknące na balkonie i nie chce mi się po nie znów iść.
Podsiadło w głośnikach, letnia kawa w kubku, dziecko w łóżku. Czego nie ma to: obiad, czysta podłoga i chęć.
Patrzę na pranie kolejny raz moknące na balkonie i nie chce mi się po nie znów iść.
Podsiadło w głośnikach, letnia kawa w kubku, dziecko w łóżku. Czego nie ma to: obiad, czysta podłoga i chęć.
Otwieram okno, by orzeźwić
się chłodem.
Klnę na złomiarzy hałasujących na chodniku.
Zamykam okno, bo smogowy smród dusi. Znowu nie wyjdę po bułki.
Klnę na złomiarzy hałasujących na chodniku.
Zamykam okno, bo smogowy smród dusi. Znowu nie wyjdę po bułki.
Przebiegam myślą
najbliższe plany, a wzrokiem kartkę na tablicy.
Do zrobienia: poprawki, prezenty, telefony. Patrzę na komputer i mnie mdli.
Do zrobienia: poprawki, prezenty, telefony. Patrzę na komputer i mnie mdli.
Dziesięć
minut. Dwadzieścia. Czterdzieści.
Do ruszenia się zmusi mnie tylko przebudzenie dziecka.
Budzi się z płaczem, a ja w myślach dziękuję jej, że jest.
Inaczej listopadowa melancholia, przedomowiona apatia mocniej zacisnęłaby pazury.
Do ruszenia się zmusi mnie tylko przebudzenie dziecka.
Budzi się z płaczem, a ja w myślach dziękuję jej, że jest.
Inaczej listopadowa melancholia, przedomowiona apatia mocniej zacisnęłaby pazury.
0 komentarze:
Prześlij komentarz