W ubiegłym roku wszelkie przygotowania przedbożonarodzeniowe zakłóciło pojawienie się pewnego uroczego dziewczęcia ;) Przyjechałyśmy we dwie w samą Wigilię zupełnie na gotowe smutając nad bigosem nie do zjedzenia. Nic więc dziwnego, że tym razem odbijamy sobie klimat świąteczny już od listopada.
Zaplanowałam nam weekend z wyraźnym motywem przewodnim. Zaczęło się już w piątek tworzeniem z Lulką listu do Mikołaja. Lista życzeń krótka, choć nie do końca oczywista (kolorowe liście o tej porze, anyone? ;)). Po ukończeniu należało go zostawić do odebrania pomocnikom Mikołaja, a ci są wiecznie spragnieni i zgłodniali. Stąd oczywistą decyzją było upieczenie pierniczków, bo z mlekiem, jak wiadomo, już łatwiej. Zorientowawszy się, że na stanie kuchennym brak jakichkolwiek foremek (nie tylko świątecznych ;)) obrany kierunek został jeden. Jak w wielu rodzinach w większych miastach. Ikea czyli raj dla wszystkich domatorów. Żeby nie było, nie tachaliśmy całej naszej czwórki tylko po foremki, ale stanowiły one kluczowy element realizacji dalszej części programu. Ba, cały proces sobotniego usypiania kręcił się wokół niedzielnego pierniczenia.

Po drzemce, żądaniu żelek (żelki, żelki, skąd żelki?) i kanapkach z jajecznicą przeszłyśmy do części artystycznej przedsięwzięcia czyli dekoracji pierniczków lukrem przy pomocy rurek do napojów i pędzelków. Potem czekanie na zastyganie, a wynik końcowy pomniejszony o trzy sztuki skonsumowane w celu degustacji i kontroli jakości prezentuje się następująco:
Ja jestem z nas dumna ;)
PS. Pytanie do was dla mnie na przyszłość - jakich przyrządów, do jasnej anielki!, używa się do lukrowania? ;)
PS. Nie ma bata, by nasze perypetie kulinarne zbyt często tu gościły. To jest mission impossible.
0 komentarze:
Prześlij komentarz