22.11.15

W ubiegłym roku wszelkie przygotowania przedbożonarodzeniowe zakłóciło pojawienie się pewnego uroczego dziewczęcia ;) Przyjechałyśmy we dwie w samą Wigilię zupełnie na gotowe smutając nad bigosem nie do zjedzenia. Nic więc dziwnego, że tym razem odbijamy sobie klimat świąteczny już od listopada.

Zaplanowałam nam weekend z wyraźnym motywem przewodnim. Zaczęło się już w piątek tworzeniem z Lulką listu do Mikołaja. Lista życzeń krótka, choć nie do końca oczywista (kolorowe liście o tej porze, anyone? ;)). Po ukończeniu należało go zostawić do odebrania pomocnikom Mikołaja, a ci są wiecznie spragnieni i zgłodniali. Stąd oczywistą decyzją było upieczenie pierniczków, bo z mlekiem, jak wiadomo, już łatwiej. Zorientowawszy się, że na stanie kuchennym brak jakichkolwiek foremek (nie tylko świątecznych ;)) obrany kierunek został jeden. Jak w wielu rodzinach w większych miastach. Ikea czyli raj dla wszystkich domatorów. Żeby nie było, nie tachaliśmy całej naszej czwórki tylko po foremki, ale stanowiły one kluczowy element realizacji dalszej części programu. Ba, cały proces sobotniego usypiania kręcił się wokół niedzielnego pierniczenia.


Najpierw oczywiście należało znaleźć przepis. Nie za trudny, bo z ciast niezawodnie umiem piec tylko jedno. Szybki research, decyzja padła na Moje wypieki, tylko bez kakao, bo panna alergiczna. Ojcu wręczyliśmy dziecię młodsze, a same zabrałyśmy się za robotę. Wyrobienie ciasta trwało naprawdę niedługo (czy już mówiłam, że nie cierpię/nie umiem wyrabiać ciasta? przy pierogach zawsze wołam chłopa o pomoc), nic nie trzeba było schładzać, czekać, cudować, więc wałek i foremki w dłoń! Pannie mocno się zabawa spodobała, zwłaszcza, że to o wiele łatwiejsze niż klejenie pierogów. W międzyczasie podglądałyśmy skoki, czyli typowe zimowe rozrywki jeszcze w listopadzie. Potem szybkie pieczenie i najtrudniejszy moment całej pracy - położenie panny na drzemkę. Szczegółów może oszczędzę, dość powiedzieć: łatwo nie było. Obietnice lukrowania i konsumpcji efektu końcowego dopełniły misji. 

Po drzemce, żądaniu żelek (żelki, żelki, skąd żelki?) i kanapkach z jajecznicą przeszłyśmy do części artystycznej przedsięwzięcia czyli dekoracji pierniczków lukrem przy pomocy rurek do napojów i pędzelków. Potem czekanie na zastyganie, a wynik końcowy pomniejszony o trzy sztuki skonsumowane w celu degustacji i kontroli jakości prezentuje się następująco:

Ja jestem z nas dumna ;)

PS. Pytanie do was dla mnie na przyszłość - jakich przyrządów, do jasnej anielki!, używa się do lukrowania? ;)
PS. Nie ma bata, by nasze perypetie kulinarne zbyt często tu gościły. To jest mission impossible.

0 komentarze:

Prześlij komentarz