Ostatnio dałam się ponieść listopadowej apatii, szaroburzyźnie i smętności ogólnej. Złożyłam to na karb zbyt mocnego zapewne prawie rocznego umoszczenia z dzieckiem w domu. I pewnie w ramach autokopa w tyłek, ale również zbliżającej się perspektywie zmian usiadłam na tym kopniętym dupsku zastanawiając się czy rzeczywiście mam na co narzekać. Oczywista odpowiedź jest jedna - nie! Poszłam dalej w rozmyślaniach i doszłam do wniosku, że w domu zasiedzenie ma swoje plusy, i to całkiem sporo plusów.
Największym, najmocniejszym i ogólnie niepodważalnym jest bycie z dzieckiem. Jesteśmy razem i to chyba ostatni tak moment w całym naszym życiu, że spędzamy ze sobą tyle czasu. Na bieżąco, w każdej chwili, gdy jak najmniej umyka naszej uwadze. Z pewnością rozwiązanie to ma i swoje minusy, ot choćby typowe zmęczenie macierzyńskiego materiału, ale dzisiaj nie chcę nawet o tym wspominać. Dzisiaj ma być pozytywnie. Jakie korzyści osiąga z tego tytułu dziecko? O tym nawet chyba nie ma się co rozpisywać. Jakie korzyści osiąga matka? To chyba ta więź, niepowtarzalna chyba, i nieporównywalna z niczym innym. I nie mówię tu koniecznie o wszechogarniającej miłości, to nawet nie musi być miłość i nie w każdym momencie jest. Ale więź pozostaje niewzruszona.
Są i inne plusy. Ot, możliwość wprowadzenia opcji, najczęściej chwilowej, pod tytułem: dzisiaj nie muszę. Nie muszę wysprzątać każdego zakamarka, nie muszę koniecznie zrobić zakupów, bo zawsze coś z lodówki tudzież innej zamrażarki się wygrzebie, pranie może poczekać, podłoga od wczoraj nieumyta też nie wydzieli toksycznych oparów. Mogę mieć dzień na minimum - ot tyle, by ogarnąć dziecko. Powiecie - przecież samo dziecko to ciężka harówa. Ale gdy się tak zastanowić, można to, raz na jakiś czas, uczynić minimalnym nakładem. A sobie sprezentować odpoczynek.
Dokładnie wczoraj przypomniałam sobie o drzemce. Tak, najprostszej w świecie drzemce. Drzemce, gdy i dziecko śpi. Nawet nie wiecie, ile mi dodała energii, więcej niż litry kawiszcza. Ile więcej entuzjazmu i zwykłego uśmiechu na twarzy. Przypomnijcie sobie, kiedy ostatnim razem drzemaliście w ciągu dnia. Dawno zapewne, chodząc do pracy ciężko ucinać sobie komara. Pamiętacie mój postulat "Żądamy kanap nie igrzysk"? Podtrzymuję go, nie tylko w opcji dla ciężarnych.
Co jeszcze? Ot, zwyczajne: "nie chce ci się to nie idź". Gdy pogoda skutecznie (nie) zachęca do spacerów to, w sprzyjających okolicznościach, możesz sobie pozwolić na dupskoosadzenie. Mróz? Wichura? Śnieżyca? Ogólna piździawica? Aż ci żal tych ludzi, którzy muszą wyjść z domu i gnać do pracy/szkoły/zajęcia. A ty możesz zostać w domu nie licząc się z żywiołami i to jest naprawdę fajne. Bez jednego spaceru dziecko nie straci odporności.
Oczywiście zdecydowanie nie polecam zbyt często stosowania rodzicielskiego dnia trolla. Obowiązków rodzicielsko-gospodarskich jest ogrom, odpowiedzialności również. Nawet teraz, patrząc na listę rzeczy do zrobienia ziejącą na mnie z postrzępionej kartki zastanawiam się, kiedy i czy w ogóle skończę. Ale gdy wrócę do pracy, na takie dnie zwyczajnie może braknąć czasu. I dopiero wtedy trzeba będzie się zebrać w sobie.
PS. Powyższe rozważania dotyczą w głównej mierze sytuacji, gdy na stanie masz jedno dziecięcie. Z dwójką na pokładzie na rodzicielski dzień trolla zwyczajnie nie ma szans ;)
PS 2. Anka może nie do końca podziela mój entuzjazm, ale przynajmniej wie, gdzie jest miś ;)
0 komentarze:
Prześlij komentarz