29.9.16

Dzisiaj będzie o książce, która stała się absolutnym hitem u naszej czteroipółletniej starszakówny. „Nauka bez tajemnic” Wydawnictwa Olesiejuk. Nie pamiętam już (lecytyna, gingko, ratujcie!) czy dostaliśmy na prezent czy sama w swej wspaniałomyślności i przebłyskach geniuszu ją nabyłam książkę, ale to zdecydowany strzał w dziesiątkę. 


Nie ma co ukrywać, że przy rodzicach-naukowcach panna pierwsze kroki w laboratoriach poczyniła (pamiętacie?), więc pozostawało tylko kwestią czasu, kiedy zacznie zadawać pytania: "Ale czym wy się tak naprawdę zajmujecie?". Dosyć długo odpowiedzi w stylu: "prowadzimy badania, oglądamy roślinki i co się z nimi dzieje" ją satysfakcjonowały, lecz nadszedł czas na precyzyjniejsze odpowiedzi, czym naprawdę para się nauka. Ta książka przyszła nam w sukurs, zwłaszcza, że mając doświadczenie ze adeptami znaaacznie starszymi czasem ciężko nam przełożyć ją na pojęcie dziecięce. 


Pozycja ta zawiera kilka działów z szerokiego zakresu wiedzy prezentujące króciutkie informacje: o materiałach, ludzkim ciele, roślinach, kosmosie czy chociażby działających prawach fizycznych. Takie podstawy podstaw w formie absolutnie strawnej i zrozumiałej. Strzelam, że nawet dla trzylatka debiutującego w roli wiecznie pytającego filozofa z kultowym: „a dlaczego?" na czele. Strawność ta jest potęgowana poprzez genialne w swej oczywistości zastosowanie okienek obrazkowych. Dzięki nim dziecko może zajrzeć w głąb – czy to ciała ludzkiego (nie bójta się, bez nadmiernych szczegółów), drzewa czy naszej skromnej błękitnej planety. I to nawet do trzech poziomów!

Kolejna fajna rzecz, o której nie zapomniano to propozycje minieksperymentów, które każdy kilkulatek z powodzeniem samodzielnie lub z niewielką pomocą rodziców może wykonać. U nas akurat króluje sprawdzanie, co przyczepia się do magnesu oraz kolorowa piana niczym wulkan, ale pomysłów jest zdecydowanie więcej. Nie chcę też już za wiele o niej pisać, by zwyczajnie nie psuć wam, tak! wam!, edukacyjnej zabawy. Oczywiście istnieje ryzyko, że dziecię zapłonie miłością wiedzy i zacznie drążyć, drążyć, drążyć... przysparzając wam bólu głowy z braku wiedzy ;), ale koniec końców nie smutalibyśmy nad tym za bardzo, prawda?

Na koniec tylko sesja zdjęciowa w rękach akurat młodszyzny, bo na potrzeby wpisu dorwała i nie dała sobie wydrzeć z łap. Z góry i z dołu przepraszam za znany zapewne fotograficzny standard Debiutującej ;)






25.9.16


Całkiem możliwe, że zauważyliście, że zaczytuję się poradnikami z nurtu rodzicielstwa bliskości. Wynikło to z dotarcia do tzw. ściany, która nader rychło zmieniła się w ścianę płaczu (dla mnie, a czasem dla dzieci). Ściana zbudowana przez nadmierny poziom decybeli, kiepską komunikację, ogólne zniechęcenie wychowawcze i poczucie, że to nie tak miało wyglądać. Jedynym rozwiązaniem wydało się od niej odejść, najlepiej w innym kierunku niż się doń przywlokło. Kilka (wirtualnych!) wypraw do księgarni, łapane minuty w ciągu dnia i wieczorami i powoli coś tam zaczyna świtać. 

Przechodzimy etap konfliktowy między pannami. Obie się przemieszczają, obie coś tam artykułują werbalnie i niewerbalnie, obie czegoś chcą (a najczęściej tego, co ma druga) i nieustannie wkraczają na swe terytoria. W związku z wzrastającym poziomem dzieciowej i matczynej frustracji, oraz w celu zapobieżenia błędom rodziców własnych sięgnęłam po chyba najgłośniejszy poradnik traktujący o relacjach między rodzeństwem.

„Rodzeństwo bez rywalizacji. Jak pomóc własnym dzieciom żyć w zgodzie, by samemu żyć z godnością” autorstwa Adele Faber i Melanie Mazlish. Od razu zastrzegam, że kultowe w pewnych kręgach „Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały…” jeszcze na mnie czeka, ale kwestia komunikacji z i między siostrami wydała mi się w tym momencie priorytetowa.

Jakie wnioski po lekturze?
Czuję się podbudowana (przez liczne przytaczane przykłady, że nie tylko ja mam dwie temperamentne dziouchy w domu) i wzmocniona w chęci zmian (poprzez budujące relacje osób, które wdrożyły proponowane zalecenia). Jednocześnie jestem świadoma wysiłku, jakiego będzie wymagać wdrożenie tych zmian. Najprościej mówiąc przyjdzie nam zmienić perspektywę. 

Do tej pory wydawało mi się, że rodzice (my!) stanowią najwyższą instancję, od której działania w największym stopniu ma zależeć rodzaj relacji, jaka nawiąże się między dziewczynami. Autorki natomiast zalecają zejście z piedestału i wejście w rolę przede wszystkim bezstronnego obserwatora, w trudniejszych sprawach - mediatora, a jedynie w sprawach zabetonowanego impasu lub bezpośredniego niebezpieczeństwa – odgórnego decydenta. 

Jak ma to wyglądać w praktyce? 
Nie ingerować w konflikty, gdy nie trzeba, dać dzieciom czas; nie narzucać rozwiązań sporów, pozwalać dzieciom (w miarę możliwości i z baczeniem na ich bezpieczeństwo) zakończyć konflikt w taki sposób, jaki same opracują; pomagać im werbalizować odczuwane emocje, bez ich oceniania. Wymieniać można by długo, wspominam o tych punktach, które w tym momencie i w naszej sytuacji mogą okazać się kluczowe.

(Pełna zmiana perspektywy możliwa jest chyba dopiero, gdy każde z rodzeństwa potrafi się wystarczająco wyraźnie dla drugiego komunikować werbalnie. W przypadku słabo-jeszcze-mówiących dwudziestoparomiesięczniaków, wsparcie rodzica, bez zajmowania strony, zdaje się być konieczne.)

Postępowanie rodziców umożliwiające nawiązania zdrowej relacji między rodzeństwem (zwróćcie uwagę, że nie mówię tu o obowiązkowej miłości!) łączyć się musi, według Autorek, jeszcze z innymi aspektami. Powinno uwzględniać odrzucenie faworyzowania, porównywania, (zarówno in minus jak i in plus) oraz narzucania funkcji dzieci w rodzinie (najprostszy przykład to obowiązek starszego w pomocy przy młodszych, ale również: "starszy to taki zdolny i grzeczny, a młodszy to perszing szalony"). Mocno ciekawą kwestią jest natomiast eliminacja równego traktowania na rzecz traktowania według potrzeb. Najkrócej mówiąc dzieci nie dostają po równo (słodyczy, bluzek, ale również czasu!!), lecz tyle, ile wymagają w celu zaspokojenia swoich potrzeb. Jest to zagadnienie, które wymaga ode mnie sporej myślenicy, więc pozwólcie, że chwilowo wyślę was do książki, ok?

Na koniec już podzielę się ostatnią myślą, która zaświtała mi podczas lektury: 
W wychowaniu rodzeństwa nie chodzi o to, by w domu panowała cisza i spokój. Chodzi raczej o to, by każde dziecko czuło się sprawiedliwie traktowane z poszanowaniem własnej oraz cudzej! indywidualności.

Co Wy na to? (Książkę oczywiście polecam z całego serca!)





Adele Faber i Elaine Mazlish
"Rodzeństwo bez rywalizacji. Jak pomóc własnym dzieciom żyć w zgodzie, by samemu żyć z godnością" Wydawnictwo Media Rodzina, Poznań 2013. Tłum.: Beata Rumatowska

12.9.16

okropne zabawki, najgorsze zabawki

Przyznajcie się, na pewno macie jakiś znajomych, również rodziców, którzy działają wam na nerwy z różnych powodów. Bo np. fundują wam miliony "dobrych" rad, ich dzieciaki zawsze najmądrzejsze, najpiękniejsze i sikają do nocnika odkąd skończyli pól roku, a twoje to takie rozwydrzone chyba albo z innym ADHD. Jeśli z jakiekolwiek powodu macie ochotę na słodką zemstę lub małą złośliwość, to wiem jak to zrobić: a) mało dosłownie; b) nie bezpośrednio i c) pod przykrywką dobrego wychowania. 
Sposób jest banalnie prosty. Na najbliższą okazję (a wspinając się na wyżyny perfidii - nawet bez okazji!), sprezentujcie ich milusińskim jeden z proponowanych prezentów, bo takie fajne dzieci przecież mają. A potem delektujcie się w wyobraźni ich nieopisanym cierpieniem. 

Prezent pierwszy - instrument muzyczny
Wachlarz możliwości nieograniczony, ale zasada jedna - im głośniejszy, tym gorzej (tzn. dla was lepiej).
Pokuszę się o hierarchię, w której o pierwsze miejsce walczą grające pianinko i najprostszy w świecie flet. Grające pianinko ma ten dodatkowy plus, że potrafi rozświergolić się pod byle muśnięciem. I niech się męczą z ponownym usypianiem ledwo położonej dzieciarni. O!

Prezent drugi - zestaw magnesów na lodówkę/tablicę
Ale wiecie, taki konkretny zestaw, którego elementów umiejętność znikania graniczy z magią. W końcu dziecko kumate zacznie sprawdzać kompletność, a przy jakimkolwiek braku to rodzic, przecia nie dziecię, będzie się tarzać pod łóżkami, za szafami, by to jedne durne "u" znaleźć. W desperacji grzebać będzie nawet w odkurzaczu lub najbliższym koszu na śmieci. Miła oku wizja, co nie?

Prezent trzeci - Lego
Nieśmiertelne narzędzie tortur każdego rodzica (dzieci jakimś dziwnym trafem uważniejsze w tym względzie, stopy, ach me stopy!). Wy litujecie się na widok kulejącej matki "o biedna, znowu klocek?", by przy dobrych wiatrach śmiać się w duchu, gdy z ust dziecięcia znajomych wypływa radosne "Ciociu/wujku, a mama powiedziała: k...a mać!". Znawcom tematu nie muszę tłumaczyć dlaczego.

Prezent czwarty - kolorowanki
Najlepiej tysiąc pięćset sto dziewięćset w jednym ogromnie tłustym zeszycie. I zapełniaj matko czy ojcze z dzieciem kolejne miśki, traktory i kaczki, bo czas z dzieckiem spędzonym zawsze procentuje. Rysuj, rysuj, aż ci ręka nie odpadnie... Po dziesiątym rodzic mięknie, po czterdziestym zaczyna kląć na czym świat stoi, a to nawet nie połowa. Przy setnym szuka kryjówek we własnym metrach czterdziestu, by nie usłyszeć znowu: "mamo, choć ze mną pokoloruj!"... A ty zacierasz ręce z uciechy, chciało mu się dziecka, niech ma!

Prezent piąty, najlepiej w pakiecie z czwartym - zestaw plastyczny
Jak dobrze poszukacie to znajdziecie takie podręczne walizeczki z milionem farbek, wiecznie łamiących się kredek, mazaków ze znikającymi skuwkami, klejem, nożyczkami itd. Opcja poprawiania i ubarwiania świata nieskończona. A przy następnej wizycie niby przypadkiem rozglądnijcie się za śladami artystycznej działalności progenitury znajomych. Gwarantuję, że długo szukać nie będziecie, a wstyd rodziców z nie-wiadomo-kiedy pomazanej ściany - bezcenny!

Wiecie jaka jest dodatkowa zaleta każdego z tych prezentów? 
Mocno się nie wykosztujecie, a porządnie dacie w kość tym przemądrzałym, zawsze-wygadanym znajomym, co to ich dzieci zawsze hop do przodu!, centyle i wszelkie normy przeganiające. 

Skąd przekonanie o ich skuteczności w psuciu nastroju, wzroście frustracji i bolących stopach?
Bo własnym dzieciom je prezentowałam nie ucząc się na błędach i pomazanych ścianach.
Głupia matka, głupia, a w swej głupocie niech i inni poznają ten ból!


PS. Choć nie, flet to sprawka teściów!

8.9.16


Zatrzęsło mną. Korzystając z Hankowej drzemki i zaległości internetowych szperałam tu i ówdzie natrafiając na wpis/artykuł/cholera wie co dotyczących zaleceń  nawadniania ciała dziecięcego. Zanim postukacie się w głowę, o czym bredzę, zapraszam tu -> KLIK, bo to nie ja bredzę, ale autorka.

Do dzisiaj sprawa wydawała mi się prosta. Najlepszym sposobem zaspokajania pragnienia jest wzięcie w łapę szklanki/butelki z wodą i pociągnięcie z niej. A tu się okazuje, że nu, nu, pijąc wodę robisz sobie krzywdę. A co gorsza, namawiając dziecko do picia wody robisz krzywdę i jemu.

No dobra, może trochę dramatyzuję, ale lektura powyższego tekstu daje wyraźnie do zrozumienia, iżby w najoptymalniejszy sposób nawodnić ciało dziecięcia należy nie dawać mu wody, ale wodę z czymś. Propozycji jest kilka: sól, cytryna, miód, soki owocowo-warzywne - do wyboru do koloru. Nawet jeden z podpisów mówi wprost: "sok jest lepszy niż woda"!

No i tu matka rąbie głową w ścianę, bo szlag ją trafia. Ogromny szlag. Jak się wszelkie babcie i teściowe dorwą do artykułu, to mamy, kolokwialnie mówiąc, przerąbane. Precz pójdzie woda mineralna, w ruch ruszą soczki i herbatki na każde skinienie dziecięcia. Bo tak przecia piszą w internetach!

Pierwsza sprawa
Woda to woda. Najbardziej naturalny i niezbędny do życia! płyn  używany do gaszenia pragnienia. Jakoś nie wyobrażam sobie, by nasi wcześniejszy krewniacy lub inne zwierzęta przyrządzały się rozcieńczone napoje wodosokowe gdzieś nad strumieniem czy przy innym wodospadzie. Zwierzęciu chce się pić to pije wodę z najbliższego źródła. Niczym się pod tym względem od zwierząt nie różnimy. A jak ktoś rzuci, że ludzie pierwotni zajadali się padliną, więc nie ma się do czego odnosić, ty wybaczcie, ale zmilczę.

Druga sprawa
Sok, nawet jeśli rozcieńczony, to źródło cukru czyli paliwa energetycznego, jego mniejszej lub większej ilości w bardzo łatwo przyswajalnej formie. Jak się człowiek nim opije to nie ma bata, by miał apetyt na coś innego. Myślicie skąd się bierze często tzw. niejedzenie dziecięce? Ano z takich właśnie soczków popijanych między posiłkami. Potem matka rwie włosy z i tak przerzedzonej czupryny, że dziecko konkretnego posiłku nie chce jeść. Jak ma zjeść, skoro po szklance soku dostaje potężnego kopa energetycznego

Trzecia sprawa
Częste popijanie soków czy nawet wody słodzonej miodem powoduje nie za fajne przyzwyczajenia. Dziecko od maleńkości wyczulone jest na słodkie i może się okazać, że za chwilę niczego w smaku obojętnego do picia nie weźmie i koło się zamyka. 

Czwarta sprawa
Nie, dodanie szczypty soli czy kilku kropel cytryny do butelki z wodą nie wzbogaci nam jej znacząco w składniki mineralne czy witaminy. Za mała dawka, mówiąc krótko.

Nie twierdzę, że picie innych napojów niż woda jest złe. Soki, zwłaszcza domowej roboty, zawierają sporą ilość witamin, minerałów, związków antyutleniających etc., natomiast nie zawierają pełnej gamy substancji obecnych w całym owocu czy warzywie. Chociażby błonnik zawarty w miąższu, chociażby skórka, która zawiera znacznie więcej składników prozdrowotnych niż miąższ. I kaloryczność porcji soku jest wyższa niż porcji owocu ze względu na wyższą zawartość cukru. 

Nie sugeruję, że kategorycznie tylko woda, bo inaczej biada naszemu zdrowiu i dziecięcym przyzwyczajeniom. Sama mam problem z sumiennym nawodnieniem, nie tylko zresztą ja. Chciałabym tylko, by w szeroko dostępnych mediach nie pojawiały się sensacyjne hasła pt.: "Dzieci nie powinny pić czystej wody!" (chyba, że mówimy o destylowanej, ale kto o zdrowych zmysłach pije destylkę?) lub "trzeba umieć pić wodę!" czy też "woda sama w sobie nie jest złem" (say... what?!). 

Tu naprawdę nie ma wielkiej filozofii. Należy pić przede wszystkim wodę według jednej zasady: mało a często. Jak najbardziej do zrealizowania przez dorosłego i przez dziecko. Czy nie?

5.9.16

Ostatni tydzień wakacji nakierowany był na czas tylko z Lulką. Przedszkole nieczynne, Hanek do swojego poprzedniego żłobka jeszcze uczęszczała, tatusiek pracoholik - wiadomo w pracy. Nie uśmiechało nam się gnić w czterech ścianach czterdziestu metrów, a że pogoda była naprawdę cudna, to czas na misję: miasto. Dziecię mobilne, w miarę piechurowo wytrwałe, więc nic tylko planować kilkugodzinne wyprawy, tak by obowiązkowy plac zabaw pod wieczór jeszcze zaliczyć. Sobie na przyszłość, a Wam ku inspiracji chcę pokazać, jak na cztery sposoby fajnie spędzić z parolatkiem kilka godzin w Krakowie. Jedynym kryterium, które każdorazowo musiałam uwzględniać był dojazd tramwajem. Zgadnijcie, kto się na tramwaje upierał ;)

Zdziwicie się może, że opowiem o oczywistościach. Fakt, mieszkam tu dobrych parę lat, ale tak naprawdę kiepsko znam to miasto. Wstyd? Zapewne,  ale jak nie z dzieciem, to kiedy poszwendać się po znanym-nieznanym?

Kierunek pierwszy - Bulwary Wiślane.
Już widzę, jak przewracacie oczami. Co? Obowiązkowy punkt każdej wycieczki? Eee tam...
Ano tak to. Jak sobie szybko policzyłam, około trzech lat nie spacerowałam tamtędy. Albo inaczej - najczęściej bywało, że szłam, by dojść, a nie by iść, więc postawiłam na "iście". W międzyczasie zaliczyłyśmy drugie śniadanie pod mostem, martwą świnię w Wiśle (znaczy jako dzieło sztuki?!) i obowiązkowego Smoka. Ten Smok ma jakąś magiczną siłę przyciągania. Ilekroć przebywamy w jego bliższej okolicy, Lulka się upiera, by go odwiedzać. Najpiękniejsze natomiast było to, jak mogłyśmy bez przeszkód, na spokojnie ze sobą trajkotać nie rozpraszając się nadmiernie atrakcjami. Z czterolatką już można.

Kierunek drugi - Podgórze
Trasę, którą pokonałyśmy, zaczerpnęłam z portalu Trasa dla Bobasa. Serdecznie polecam wszystkim Krakusom i nieKrakusom, gdy brak weny pt. gdzie by tu dzisiaj podjechać. Dokonałyśmy pewnych modyfikacji względem pierwowzoru, ale i tak przypomniałam sobie dlaczego zawsze tak dobrze mi się Podgórze kojarzy: Kopiec Kraka (bodaj najbliższy dla nas dojazdowo-odległościowo), jeden z licznych fortów, najmniejszy kościół w Krakowie, urokliwe wille i mnóstwo, mnóstwo zieleni, w której mogłyśmy się schować w jeden z najgorętszych ostatnio dni. A przy powrocie obowiązkowa kłódkowa Kładka Bernatka, do której podłączenie zaplanowałyśmy przy najbliższej okazji.


Kierunek trzeci - Kazimierz
W rejony Kazimierzowskie udałyśmy się w celu odwiedzenia Muzeum Inżynierii Miejskiej (wystawa interaktywna "Wokół koła" - raczej dla szkolnych dzieci, ale Lulka i tak znalazła dla siebie czterokołowy wózek(?) i zamek z ogromnych poduch, który można bezkarnie burzyć; "Tramwaje na Wawrzyńca" - chyba nic nie muszę dodawać ;), stare samochody - zachwycają i małych i dużych). Potem jednak jakoś takoś poprowadziłam Lulkę, że przedreptałyśmy dzielnicę w poprzek.  Wyprawa na Kazimierz mogłaby jeszcze obejmować Muzeum Etnograficzne, ale na moje oko lepiej pojechać tam osobno. Onegdaj  spędziliśmy tam półtorej godziny, bo Lulka pytała o każdy eksponat, zachwycała się każdym strojem i ciągle wracała do zrekonstruowanej chaty góralskiej z podwieszoną do sufitu kołyską ;) Koniec końców Lulka dzielnie wypatrywała lodów(doczekała się pysznych i wielkich w Good Lood!), ja się dziwowałam jak bardzo okolica się zmieniła.


Kierunek czwarty - Muzeum Lotnictwa Polskiego
Jak to, do jednego muzeum na kilka godzin? Ano już szybko tłumaczę. Muzeum Lotnictwa to nie tylko budynki, ale również ekspozycja zewnętrzna setki z okładem samolotów różnej maści. Jest gdzie chodzić, co oglądać. Znalazło się również miejsce przeznaczone dla dzieci, gdzie mogą zasiąść za sterami prawdziwego, choć nieco leciwego pojazdu powietrznego. Lulka za stery wsiąknęła, a ja miałam czas, by na spokojnie sprawdzić internety ;) Minipark obok budynku głównego jest natomiast idealnym miejscem na piknikowe drugie śniadanie, co oczywiście uskuteczniłyśmy.


Jeszcze kilka tygodni temu nie sądziłam, że kilkulatki i muzea mogą się tak fajnie ze sobą łączyć. Jeżeli się zastanawiasz, to przestań, tylko idź! Coraz więcej placówek ma przygotowane elementy ekspozycyjne w większym lub mniejszym stopniu interaktywne, a dzieciaki poznają przez wszystkie zmysły, nie tylko wzrok. Mimo tego, że progenitura twa pokona zapewne powierzchnie wystawowe w tempie mocno mocnym, to nadspodziewanie wiele w głowie jej zostanie, a wtedy przyczynki do wspólnych rozmów, zabaw, rysowań są nieskończone. A dodatkową zachętą niech będą darmowe lub często zniżkowe dni. O!

To tyle moich sposobów, a teraz Wy podzielcie się swoimi!

28.8.16


Carlos Gonzales jest autorem bestsellera "Moje dziecko nie chce jeść" znanego chyba wszystkim, którzy na jakimkolwiek etapie rodzicielstwa zetknęli się z problemami niejadkowymi. O czym nie wiedziałam, jest również cenionym pediatrą piszącym o rodzicielstwie jako takim.

"Mocno mnie przytul" to książka kładąca szczególny nacisk na obalanie mitów wychowawczych, z którymi styka się każda matka i ojciec. Autor zmierza się z nimi używając często dowodów naukowych, ale jeszcze częściej zdrowego rozsądku. Nierzadko zestawia współczesne, z naciskiem na zachodnie, rodzicielstwo z tym bardziej "pierwotnym".

Myśl przewodnia, która szczególnie wpadła mi do głowy, mówi jak bardzo odeszliśmy od natury w kwestii opieki nad dzieckiem. Gonzales, podobnie jak i kiedyś przeze mnie wspominany Ian McEwan, dziwi się, jak łatwo pole decyzyjne w zakresie dzieci oddaliśmy różnej maści autorytetom z tytułami naukowymi, a także (sic!!) pediatrom. Jak daleko oddaliliśmy od normalności w reakcji na potrzeby dziecka, przemianowując je jednocześnie w chciejstwa i fanaberie.

Pomimo nieprawdopodobnego wręcz rozwoju ludzkiego gatunku i cywilizacji, nasze (dzieci i matek) podstawowe potrzeby, reakcje i zachowania w ogromnej mierze determinowane są czynnikami genetycznymi a dopiero potem wzorcami kulturowymi. A ewolucyjnego dziedzictwa nie da się wyrzec od ręki. Każdy trend w wychowaniu dostosowany do współczesnego trybu życia z góry skazuje matkę i dziecko na frustrację oraz zapewnia średnią (co najwyżej) skuteczność, gdy nie szanuje wrodzonego instynktu i zachowań, które zapewniały nam przetrwanie przez tysiące lat.
"W chwili narodzin nasze dzieci są w zasadzie takie same jak te, które rodziły się tysiące lat temu. (...) doszło do ogromnych zmian kulturowych, ale nie doszło do żadnych godnych uwagi zmian genetycznych, które dotyczyłyby dzieci. Spontaniczne zachowanie niemowląt, postępowanie jakiego od nas oczekują, sposób w jaki reagują na różne traktowanie, nie zmieniły się od dziesiątek tysięcy lat."

Można się z tym nie zgadzać, może nas to wkurzać. Ale jeden fakt jest niezaprzeczalny: ewolucja zachowania nie zachodzi w przeciągu jednego pokolenia. 

"Kiedy zostawiasz dziecko w łóżeczku, to wiesz, (...) że jesteś w odległości zaledwie kilku metrów, w sąsiednim pokoju i natychmiast przyjdziesz, jeśli pojawi się choćby najmniejszy problem. Jednak twoje dziecko tego nie wie. Nie może wiedzieć. Reaguje dokładnie tak samo, jak w tej samej sytuacji zareagowałoby dziecko z paleolitu (...). Jego płacz nie stanowi reakcji na prawdziwe niebezpieczeństwo, ale na sytuację rozłąki, która przez całe tysiąclecia niezmiennie oznaczała zagrożenie."
Od zawsze naturalne dla naszego gatunku jest karmienie dziecka piersią, noszenie na rękach, spanie z rodzicami. Ale również częste nocne karmienia, nocne pobudki i głośny płacz, gdy matka znika z pola widzenia. Dla współczesnych matek często nie jest to super wygodne, sama nie jestem za ortodoksyjnym zalecaniem (i obrażaniem przeciwników) karmienia piersią, chustowania, współspania itd. Natomiast dobrze mieć świadomość, że wspomniane elementy nie są "współczesną fanaberią świrniętych ekomatek", lecz naturalną instynktowną opieką nad ludzkim dzieckiem. I grunt pod tę świadomość dobrze przygotowuje Carlos Gonzales.

Wszystkie cytaty z:
Carlos Gonzales "Mocno mnie przytul. Jak zbudować i utrzymać silną więź w rodzinie". Wydawnictwo Mamania, Warszawa 2016. Tłum.: Jowita Maksymowicz-Hamann, Beata Ulanicka 

Ps. Omawiany zakres nie jest jedynym zagadnieniem poruszanym w książce. Sporo miejsca poświęcone jest przemocy, karaniu, nagradzaniu. I w tej tematyce C. Gonzales podaje cenne informacje warte zapoznania się. Ale to byłby już materiał na oddzielny wpis :) Tymczasem pędem do czytania!

26.8.16


Dzisiaj przedstawię Wam sposób, jak łatwo matka może sama posądzić się o paranoję i problemy natury psychicznej. Co istotne, acz mało oczywiste, nie wymaga on aktywnego uczestnictwa dzieci (trudno uwierzyć, prawda? ;). Przytrafiło się mnie, może przytrafić się Wam. Z troski o Wasze (nomen omen) zdrowie psychiczne apeluję więc o rozwagę i skupienie.

Poranek. W przypadku posiadania dzieci zawsze zbyt wczesny. Matka wstaje niepewnie, pierwsze kroki kieruje do kuchni (kaawaaa!!) i łazienki. Robi, co ma robić, przemywa ślepia, ogarnia włosy, by jakoś schować ponocne gniazdo, przebiera się w dzienne ciuchy typu dres. Zaczyna dzień z dziećmi u boku. Dzień jak co dzień, w pędzie, szale, czasem tylko chwilka, krótszą lub dłuższa, by odetchnąć. Matka czuje jednak, że coś jest nie tak. Z rana nie zwraca na to uwagi, póki nie otrzeźwieje po nocy, wszelkie nietypowe symptomy bierze jako efekt niedo(wy)spania. 

Im dalej w dzień, tym większych nabiera podejrzeń, że coś tu wyraźnie nie gra. Nie gra, ale ewidentnie dźwięczy. Sprawdza co i rusz, czy dzieciarnia nie wygrzebała znienawidzonego tamburyna, ale dźwięk ten jest dosyć delikatny, dobiegający z oddali, jakby ktoś dzwonił za matką z oddali. Nie jest to głos ludzki. Nie jest to nawet sąsiad z góry, bo gdy ten zaczyna śpiewać, to nie sposób pomylić go z niczym innym. Nie jest to dźwięk stały, pojawia się nagle, by na za chwilę zamilknąć. Matka próbuje to ignorować, ale po kilku godzinach nie jest to już takie proste. Za każdym razem pyta córki starszej, bo z nią można się już dogadać, czy coś słyszała. Ta, po kilku przeczących odpowiedziach, zerka na matkę jakoś z ukosa. Matka wcale się nie dziwi. Pyta więc męża, gdy ten wraca z pracy, lecz uparcie twierdzi, że jej się wydaje. Ale jak może się wydawać przez cały dzień, do diaska?! 

Gdy nadchodzi wieczór, a dzieci już chrapią, matka robi rzecz najgorszą czyli otwiera Internet. Po zapytaniu "co oznacza dźwięczenie w głowie?" i przeglądnięciu kilkunastu forów widzi całe spektrum dolegliwości: od utraty słuchu do galopującego raka poganianego przez "mój dziadek miał tak trzy dni przed śmiercią". Podłamana takimi sugestiami zrzuca omamy na stres tudzież rozstrój psychiczny spowodowany posiadaniem dwóch wrzaskunów. Po pierwszej w nocy zamyka okno szatana i decyduje się, biorąc przykład ze Scarlett, że pomyśli o tym jutro. Udaje się do łazienki, ogarnia co trzeba, myje, rozpuszcza włosy i..... rzęsiste "no żesz ty!!" w wersji dla dorosłych wypływa wraz z westchnięciem ulgi. To tylko gumka. Lulkowa gumka do włosów, Christmas Edition z obowiązkowym dzwoneczkiem.

No żesz ty!!!!

17.8.16

Wychowanie, rodzicielstwo

Zagłębiam się w tematykę rodzicielstwa bliskości. Coś tam czytam, coś przeglądam, ekspertem ani ortodoksyjnym praktykiem zapewne nigdy się nie stanę (ach, ten mój choleryzm!). Próbuję raczej łapać wskazówki, porady, inny punkt widzenia. Po lekturze sztandarowej pozycji w tym zakresie - Agnieszka Stein "Dziecko z bliska" - trochę się w głowie rozjaśnia. Inaczej patrzę na dziecko, i aż mi głupio, że niektóre koncepcje nie były u mnie tak pewne. Widzę również, że jedna, bardzo ważna rzecz kompletnie mi umknęła w trakcie całej drogi rodzicielskiej . A jest to rzecz tak prosta, że wielka.

Zajmowanie się dzieckiem to czasem jedna wielka mordęga i walka. Prośby, groźby, podchody, sztuczki i szantaże. Po całym dniu człowiek pada na twarz ze zmęczenia i zastanawia się, co idzie nie tak, dlaczego to takie trudne. Trąbią mu w głowie wyrzuty sumienia, niewypowiedziane "przepraszam", świadomość wybuchów o rzeczy tak naprawdę mało istotne. Człowiek tłumaczy je sobie kolejnymi dzieciowymi buntami, złośliwościami, własnym zmęczeniem, niespełnionymi potrzebami, poirytowaniem na sytuacje poboczne i zwyczajnie jest mu głupio. Ja tak mam. Ty zapewne też.
Wtedy myślę o tej jednej zasadzie.

Przychodzi kolejny dzień. Dzieci szaleją, nie chcą wpasować się w plany, rytuały, na wszystko reagując sakramentalnym "nie". Mnie trafia szlag, mam ochotę znów zastosować kary, wymuszenia, drobne kłamstwa i oszustwa, byle tylko osiągnąć to, co zamierzam. I wtedy znów muszę przypomnieć sobie o tej jednej zasadzie, która brzmi:

Traktuj dziecko tak, jak sam chcesz być traktowany.

Chcę przebywać w środowisku bez przemocy, bez krzyku.
Nie chcę być wyzywana, ośmieszana, obmawiana czy w jakikolwiek sposób jednoznacznie oceniana.
Nie chcę być zmuszana wbrew swojej woli.
Chcę wyrażać swoje zdanie i być w nim wysłuchanym.
Chcę rozmawiać z drugą osobą, a nie tylko słuchać poleceń.
Chcę dyskutować.
Chcę mieć czas, by zrozumieć.
Chcę czasem płakać, śmiać się, krzyczeć i biegać, lub po prostu się zatrzymać.
Chcę mieć prawo do złego humoru i czasem się w nim wytaplać.
Chcę nie chcieć. 

Chcę, by inni respektowali prawo do tego wszystkiego, prawda? Więc dlaczego odmawiam tego swojemu dziecku?

Wdrukowuję sobie tę zasadę, by w każdej, zwłaszcza kryzysowej, sytuacji umieć wcisnąć pauzę i zapytać samej siebie: "Jak bym się czuła, gdyby ktoś bliski potraktował mnie tak, jak potraktowałam (lub chcę potraktować!) dziecko".
Zmienia perspektywę, zapewniam.

I zanim ktoś zacznie rzucać argumentami, że "nie zawsze się da; że sytuacje niebezpieczne; że dziecko to nie dorosły...". Tak, dziecko nie jest małym dorosłym; sytuacje niebezpieczne rządzą się swoimi prawami; rodzic też człowiek i to mocno nieidealny. Lecz im więcej razy uda mi się ta sztuka, tym więcej satysfakcji. Tak myślę, taką mam nadzieję.


8.8.16


Gdy ktoś mnie pyta, jaki jest najlepszy czas na drugie dziecko, to szczerze mogę odpowiedzieć tylko: "nie wiem". Co mogę, to opowiedzieć swoje doświadczenia, przemyślenia, ale nie pokusiłabym się o udzielenie jednoznacznej odpowiedzi. Z pewną trwogą odbieram więc dyskusje na ten temat na wszelkich ogólnorodzicielskich forach. Jak już kiedyś pisałam, jestem forumową matką (ostatnio z dużo mniejszym natężeniem). Na forach wszelakich można powymieniać doświadczenia, poczytać jak inni sobie (nie) radzą, z czym się spotykają. Ale radzenie się ludzi, w ogromnej większości dla nas anonimowych w tak kluczowej, ale i intymnej sprawie: "Czy to już czas dla nas na drugie dziecko?" wydaje mi się błędem. Z kilku przyczyn.

Po pierwsze, zadając takie pytanie na forum, należałoby przecież przyjąć jakąś strategię. Należy liczyć się z otrzymaniem kilkunastu/dziecięciu/set odpowiedzi, więc co dalej? Które odpowiedzi uznać za wartościowe dla naszej konkretnej sytuacji? Wprowadzić statystykę: trzydzieści trzy głosy na tak, czterdzieści na nie - czyli odrzucamy? Jak realnie taka interakcja ma pomóc w podjęciu decyzji?

Po drugie, należy szykować się na zderzenie z presją (nie)jedynactwa. Liczne głosy będą wskazywać zbawienne działanie rodzeństwa na pierworodne dziecię. Tylko, czy płodzenie kolejnego dziecka dla dobra pierwszego jest uniwersalnie słusznym argumentem za powiększaniem rodziny?

Po trzecie, większość będzie twierdzić, że drugie dziecko chowa się o wiele łatwiej, bardziej intuicyjnie, ma się przecież jakieś tam doświadczenie. Otóż należy mieć świadomość, że drugorodne nie zawsze jest łatwiejsze w obsłudze, życie z dwójką jednak sporo zmienia w organizacji, problemach okołowychowawczych itd. To naprawdę jest inne życie (wiem, bo mam ;))

Po czwarte, odnoszę wrażenie, że jeśli osoba wie, że się waha; że chciałaby kolejnego dziecka, ale coś tam, coś tam..; jeżeli musi się w tej sprawie radzić forum internetowego, to powinno być dla niej wskazówką, że może jeszcze nie teraz.

A najmocniej włos się jeży na obecność odpowiedzi-kwiatków pod tytułem: "zdecyduj się, zobaczysz, dacie radę, nie będziesz żałować", rozsądek radzących level-hard. Akurat w przypadku ponownego rodzicielstwa skok na głęboką wodę nie wydaje się najlepszym pomysłem. Bo to ty (nie panie z forum) urodzisz to dziecko; ty będziesz się nim zajmować (z tatuśkiem jeśli wszystko jest ok); to ty będziesz odczuwać konsekwencje tej decyzji, konsekwencje wszelkiej maści: od osobistych po ekonomiczno-zawodowe. 

Jak więc podjąć decyzję o kolejnym dziecku w sposób odpowiedzialny? 
Dobrym rozwiązaniem wydaje się być tylko szczera rozmowa z partnerem, a przede wszystkim z sobą. Czy ty jesteś na to gotowa? Czy czujesz sama w sobie, że chcesz mieć kolejne dziecko, ale nie dlatego, że ktoś (mama, babcia, ciocie z forum) walczą o to za ciebie. Czy czułabyś się dobrze poświęcając kolejne kilka miesięcy/lat na bliskie związanie na granicy z uwiązaniem? Czy chcesz wracać do pracy w najbliższym czasie lub tę pracę kontynuować jeszcze trochę? Miłość mnożona nie dzielona swoją drogą, ale czy w tej decyzji będziesz naprawdę ty, czy oczekiwania wobec ciebie. 

Na koniec zostawiam mały, dość pomocny, eksperyment myślowy.
Zamknij oczu i wyobraź sobie, że właśnie dowiedziałaś się, że jesteś w ciąży. 
Jakbyś zareagowała?

Daje do myślenia, prawda?

27.7.16


Oto Kasia. Kasia ma pięć lat. Kasia uwielbia prowadzić nieskończone dyskusje na przeróżne tematy. Kasia nie boi się prostych pytań i drażliwych odpowiedzi: "Co to tak śmierdzi?" "Twoja kanapka!". Z Kasią można się fantastycznie bawić; ma tysiąc pomysłów na minutę, ale trzeba uważać, bo czasem gryzie. Gdyby tak się mocniej zastanowić, Kasia potrafi być rzeczywiście niebezpieczna: "Wiesz mamo, przyszła do mnie Kasia i zaczęła mi tak obcinać paznokcie, że aż do kwri. Tak się lała krwa, że po chwili cały dom był zakwrwiawiony. Mówię ci mamusiu, wszędzie było pełno kwri. Nawet u Kasi w oku i w uchu. No masakra!". Z Kasi dobra jest wspólniczka czynów wszelakich, bo chętnie bierze winę na siebie. "To nie ja wylałam sok, to Kasia! Mamo, to Kasia wywaliła Anię!". Kasia jest dosyć wątłego zdrowia, stąd często nie może podróżować i zostaje w domu, jednym z trzech domów. 
Kasia ma pięć lat i nie istnieje.

Jak się zapewne domyślicie, Kasia jest wymyśloną przyjaciółką mojej córki. I to nie pierwszą, bo palmę pierwszeństwa dzierży Krzyś. Z nim życie było bardziej hardkorowe. Krzyś pojawił się jakieś dwa i pół roku temu, gdy nie wiedziałam, że już jestem w ciąży z Anką. "Z kim Lulko rozmawiasz? Z Krzysiem, moim braciszkiem". Krzyś bywał z nami ciągle, Krzysia trzeba było uwzględniać w trakcie posiłków, trzymać za rękę w trakcie spacerów, robić dla niego babki w piaskownicy, starać się nie zdeptać w mieszkaniu. Krzyś, w przeciwieństwie do Kasi, był pogodnym i przyjaznym chłopcem, nie rozrabiał, chętnie poddawał się wszelkim pomysłom Lulki.... wróć! powinnam użyć czasu teraźniejszego. Krzyś jest pogodnym i przyjaznym chłopcem... Dalej istnieje, tylko ostatnimi czasy mocno zbobasowiał i, według twórczyni, stał się młodszym bratem Kasi, z racji mikrego wieku i niemożności chodzenia zazwyczaj w zabawie nieobecnym.

Zapytacie pewnie - co ja na to?
Ja więc przyjęłam Krzysia, a potem Kasię z dobrodziejstwem inwentarza. Nie jestem specjalistą, ani nawet obok takiego nie stałam, ale nie wydawało mi się dobrym pomysłem wyśmiewanie dziecka, prostowanie tej idei, ignorowanie niby-ludzia. To jest pewien koncept dziecka, z którym jest ono, z doświadczenia widzę, mocno związane. Nie zamierzam podkopywać inwencji i kreatywności dziecka z powodu własnej przyziemności. Co więcej, jest to idea, z której również ja mogę czerpać, abstrahując już o korzyściach z puszczania wodzy fantazji. Dla przykładu: Krzyś jakoś tam pomógł ogarnąć sytuację stania się starszą siostrą; rozmowy o zachowaniach Kasi są elementem pokazywania dziecku jak radzić sobie w trudnych sytuacjach. Sytuacje, jakie odgrywają się w tej wyimaginowanej relacji, a których bywam świadkiem/słuchaczem, mogą wskazywać, co dziecko gryzie, a czego nie powie lub w pędzie umyka. Z jednej strony może to źle świadczyć o naszej matka-córka codziennej więzi. Z drugiej jednak nauczyłam się pewnej pokory, bo z każdego podejścia, relacji, punktu widzenia można i należy korzystać. Na moje oko i ucho nie ma między nami bariery w klasycznej rozmowie. Obym miała rację.

Na koniec trochę faktów. Szybki research w zasobach internetowych wykazał, że posiadanie przyjaciela "na niby" jest normalnym etapem rozwoju dziecka kilkuletniego. Ma ono, między innymi, stymulować rozwój umysłowy i społeczny pacholęcia, ułatwiać mu przeżywanie negatywnych uczuć i uczyć go nazywania emocji wszelakich. Są sytuacje, gdy wyimaginowany przyjaciel może stanowić oznakę problemów dziecka, zwłaszcza gdy obecny jest relatywnie długo (wskazują, że do wieku szkolnego), dziecko zamyka się w sobie, unika kontaktu i zabawy z rówieśnikami albo wykazuje przesadną agresywność w relacji z tymże przyjacielem. W takich wypadkach internet zaleca kontakt z psychologiem. I to chyba dobra rada.

Co Wy na to? Wasze dzieci też mają swoich wymyślonych przyjaciół? Spokojnych Krzysiów czy ekstremalne Kasie? Podzielcie się, a ja tymczasem biegnę wesprzeć Lulkę w kolejnej rozmowie wychowawczej z Kasią. 

10.7.16


Dla dziecka w wieku do lat trzech najlepsze otoczenie i najlepszą opiekę może zapewnić rodzic (pomijając wszelkie patologie lub nieszczęśliwe zdarzenia). Rodzic jednak też człowiek, potrzebuje w końcu wyjść do ludzi, a pieniądze jednak nie rosną w trawie. Skoro rzadko które dziecię wytrzyma przy biurku czy kasie osiem godzin bez marudzenia dając rodzicowi w spokoju popracować, to na czas ten trzeba dziecko komuś powierzyć. Opcji jest kilka: babcia, niania, żłobek. Należąc do gatunku: „nie znam się, więc nie wypowiem” tylko w tym ostatnim temacie mogę podyskutować.

Wiele matek u progu powrotu do pracy po odsiedzonym macierzyńskorodzicielskim (tak, wiem, urlop pierwsza klasa lux!) zasięga opinii wśród krewnych, znajomych, w Internecie. Czyta na blogach rodzicielskich zalety i wady żłobkowania, wśród tych znajdując określenie żłobka jako przechowalni stawiając znak równości ze złem mniej lub bardziej koniecznym. Ja natomiast zgodzę się, że żłobek to swoista przechowalnia, ale pozbawiając go aż tak pejoratywnego znaczenia. Już prędziutko tłumaczę, zanim zastukacie się w głowę, co ja plotę i skąd ta moja bezduszność.

Oddając dziecko do przybytku żłobkowego na osiem godzin dziennie zależy mi wyłącznie (tylko lub aż!) na tym, by to dziecko zostało objęte kompetentną i odpowiedzialną opieką. By zostało nakarmione i napojone, gdy głodne i zmęczone; przytulone, gdy smutne; położone spać, gdy zmęczone; przebrane, gdy się zabrudzi. By zostało mu zapewnione trochę zabawy, spaceru, świeżego powietrza. I tyle, niczego więcej nie wymagam. Absolutnie nie zależy mi na full opcjach zajęć dodatkowych; w tyłku mam angielski, który przez godzinę w tygodniu jest ściemą absolutną; teatrzyki, różnoterapie? w porządku, ale nie w tym rzecz. Rzecz jest bowiem w świadomości graniczącej z pewnością, że gdy my jesteśmy w pracy, z naszym dzieckiem jest ktoś, kto zaspokaja większość jego potrzeb. Ktoś, która z racji posiadanego wykształcenia, a często również doświadczenia jest do tego przygotowany. Mówiąc krótko - zależy mi na bezpiecznym przechowaniu dziecka pod opieką wykwalifikowanych osób w miejscu do tego przystosowanym. Ot, definicja przechowalni.

Oczywiście jestem świadoma ewentualnych negatywów przebywania dziecka w żłobku: brak indywidualnej opieki, chorowanie, przebodźcowanie, rywalizacja. Sami wiecie, że serce mi się krajało puszczając drugorodną do przybytku żłobkowego. Ale tę decyzję każdy rodzic musi podjąć samodzielnie i nie nam to oceniać. DLA NAS (podkreślam to specjalnie), po zestawieniu wszystkich za i przeciw, ta droga okazała się bardziej dostępną (tak, mówię również o placówkach prywatnych), bezpieczną (przynajmniej według teorii i litery prawa) oraz realną ekonomicznie niż jakakolwiek inna forma zewnętrznej opieki nad dzieckiem. Stąd podążamy nią już drugi raz.

Na koniec chciałabym podrzucić jeszcze jedną myśl. Główną funkcją żłobka jest kompetentne i odpowiednie zaopiekowanie się dzieckiem do lat trzech (przechowanie) przez kilka godzin dziennie. Wybierając placówkę warto więc mieć na uwadze przede wszystkim jakość podstawowej opieki: sposób żywienia, liczbę dzieci i opiekunów, posiadanie kawałka ogródka/placu zabaw, kontakt między opiekunami a dzieckiem, obowiązujące zasady itd. Multum atrakcji i fajerwerków to tylko dodatek. Kolorowy i przyciągający, ale tylko dodatek.

3.7.16

Rzadko piszę o naszych wyjazdach. Głównie dlatego, że ostatnimi wolnymi czasy kręcimy się jedynie w trasie Kraków-babcia jedna-babcia druga-Kraków. Hanek, młodsze pacholęcie, fanką podróży nie jest, a ja fanką masochizmu z Hanką na pokładzie również nie. Stąd też nasze podróżnicze dalekie destynacje są pieśnią tak samo dalekiej przyszłości. Dość powiedzieć, że jedyną moją reakcją na mężowe hasło: "Jedziemy do Bułgarii?" było: "Chyba ty!".

Krótkie wypady w okolice wszelakie nam się jednak zdarzają. Szczególnie polecić chcę miejsce, gdzie można spędzić przed- czy popołudnie równie zdrowo jak przyjemnie. Nie ukrywam, że to  propozycja szczególnie kusząca dla Krakusów: nam tam niedaleko, a gdy się jest zmotoryzowanym, to już w ogóle. Jeśli brak pomysłu na zagospodarowanie dzieciarni, a masz do dyspozycji kilka godzin, a trzy w zupełności wystarczą, to pędem zdążajcie ku Wieliczce. I nie, nie do kopalni. Do tężni!

Tężnia solankowa w Wieliczce jest z założenia miejscem terapeutycznym dla osób borykających się z wszelkimi niedomaganiami układu oddechowego. Mamy na pokładzie alergiczkę z nawracającymi zapaleniami oskrzeli, więc pierwszy raz udaliśmy się tam właśnie z tego powodu. Inhalacje solnym aerozolem zostały zaproponowane przez lekarza jako kuracja wspomagająca oraz na wzmocnienie pannowej odporności. Ale jeździmy tam również dla dobra zdrowotnego całej familii, by przeczyścić drogi oddechowe codziennie męczone krakowskim syfopowietrzem. Stąd to opcja dla każdego.

Miejsce jest fajnie pomyślane. Efekt terapeutyczny inhalacji uzyskuje się po półgodzinnym pobycie w tężni. Jak dorosły nie ma problemu, bo sobie zawsze może wziąć książkę, gazetę, film na tablecie, to zazwyczaj dzieciarnia aż taka skłonna do siedzenia w jednym miejscu nie jest. Lekarstwem na nudę jest wieża widokowa z dwoma poziomami, na którą można się z dziećmi wdrapać i podziwiać okolicę, w skrajnych przypadkach skupiać się tylko na wdrapywaniu. Dookoła sporo ławek, fontanna, zadaszenia. Wiele nie trzeba wysiłku, by przetrzymać małoletnich choćby i te pół godziny.

("Mamo, nie udawaj, że mnie tak kochasz, lizaka i tak mi nie kupiłaś")

Niebagatelną zaletą jest bliskość fajnego placu zabaw, który w kryzysowych sytuacjach stanowi nagrodę za cierpliwość inhalacyjną. (Ujęcie na plac, wcale nie na tulącą się Hankę-odkryte-ucho).

Placyk bez zadrzewienia, ale komu gorąco, to może zmykać do równie nieodległego Parku Św. Kingi. Tam znów kolejna atrakcja, jeśli tylko jest sobota i godzina okołopołudniowa. W tym bowiem czasie (dokładnie od 11.00), w sezonie letnim odbywa się koncert orkiestry górniczej. Powiecie, eee, co to za atrakcja dla dzieci... No to spójrzcie na Lulkę. Blisko półtorej godziny! Na jej własną prośbę!

Jako, że wakacje, to naprawdę zalecam udać się tam w upały, bo po przekroczeniu progów tężni temperatura wokół nas spada o dobrych kilka stopni, a w samej wieży, to nawet o kilkanaście. Ale, jak widać na załączonym obrazku drugim, bywamy tam również wczesną wiosną. Zwłaszcza wtedy, gdy się matce nie chce sprawdzić, czy już otworzyli, czy dopiero za kilka tygodni... W ogóle zastanawiam się, czy nie powinniśmy postarać się o karty stałego klienta, bo kto nas odwiedza, tam go zawozimy.

Z czystym sercem i sumieniem polecam: dobre miejsce na zdrowy relaks.
Bez zbędnego gadania, bo wszystkie szczegóły (cennik, godziny otwarcia, zalecenia itd.) znajdziecie pod adresem: Tężnia Solankowa w Wieliczce.


30.6.16


Nie nazwałabym się zagorzałą fanką piłki nożnej. Raczej taką, która ogląda zmagania naszych na większych imprezach. W związku z Mistrzostwami Europy, zapowiedziałam swej małej familii, że chcę z mniejszym lub większym spokojem pogapić się na naszych, korzystając z wydatnego wsparcia pana taty, który tak się sportowymi zmaganiami emocjonuje, że woli nie oglądać. Ale jak to bywa, plany planami, wraz z pojawieniem się dzieciarni – bye bye! typowe kibicowanie.

Jeżeli mówimy o kibicowaniu, najpierw należałoby w ogóle ten mecz obejrzeć. Gdy odbywa się w porze wczesnowieczornej, to najpierw musisz odbębnić rodzicielskie obowiązki. IJakimś dziwnym trafem tatusiek nagle na dzieciowym cenzurowanym i tylko „mama, mama!”. Szczęśliwie dzięki doskonałej akustyce mieszkania, z bilansem zazwyczaj jesteś na bieżąco.

Gdy mecz odbywa się w porze dziennej aktywności dzieciowej, na nic wysiłki tatuśka, by dziecięcia zająć. Przez całe 90 minut + 30 minut dogrywki + całe rzuty karne umyślają sobie dotrzymywać towarzystwa, w między czasie tarzając się po tobie na wszystkie strony. Mają wybaczone tylko dzięki korzystnemu wynikowi.

Jeżeli mecz ogląda się z dziećmi, to należy przygotować się na piłkarskie „Sto pytań do…”. Akurat dziecka niekoniecznie interesuje, co to jest spalony, karny czy faul; dziecko raczej zapyta:
„A jakim cudem tym wszystkim panom wystarcza jedna piłka?”
„A dlaczego teraz ci drudzy nie strzelali?”.
„A kim jest ten pan w niebieskim?”
„A dlaczego oni nie kopią piłki tylko siebie?”
„A po co są te kreski na boisku?”
„A dlaczego oni grają na trawie, a nie na piasku?” 
A ty się matko gimnastykuj umysłowo, jednocześnie próbując skupić na tym, że znowu nie trafili.
Choć czasem zdziwisz się, gdy pragnąc uprzedzić, że nasi grają w białych koszulkach, usłyszysz w odpowiedzi: „Przecież wiem, mamo!” Od czterolatki.

W trakcie Mistrzostw może się również ujawnić prawdziwa natura twojego dziecka.
Ten cały mecz to tak naprawdę nudny jest, za mało strzelają i w ogóle. Najważniejszy jest hymn. Nie tylko dla ciebie matko, bo to szansa, by popatrzeć na jeszcze niespocone i niewymęczone piłkarskie ciacha. To element najważniejszy dla dziecka. Nie daj losie włączyć transmisję po hymnie: przez następne 90 minut jojczenie i marudzenie dostajesz w pakiecie. Oto natura prawdziwego patriotyzmu. Smutki tym wywołane mogą być rekompensowane przez obowiązkowe przedspaniowe wyliczanie nazwisk piłkarzy. Jak z Polakami problemu większego nie ma, tio przy Szwajcarach jednak tak.

Na sam koniec należy wspomnieć, że kibicowanie z dziećmi wykazuje pewne działanie wychowawcze w stosunku do samych rodziców. W ramach ćwiczenia charakteru wchodzą więc na wyżyny przygryzania języka i kopania się w kostki próbując unikać słów powszechnie uważanych za obelżywe. Ze szczególnym naciskiem na próbują, zwłaszcza w momentach spektakularnych pudeł. Końcowym efektem jest wspominana już przez matkę „lewa noga!” i „Na owsika!”.

Niby więc tylko 90 minut kopaniny, a tyyyle emocji. Które doceniasz najbardziej z cydrem w łapie i paszczą pełną akrylamidowych czipsów, bo dzieciarnia już na dobre śpi.

23.6.16

Na początek prywata. 
Są takie dni, gdy literalnie padam na twarz i doceniam to, że dziecko woli tatę. Nie powiem, że do końca przebolałam fakt posiadania wzorcowego egzemplarza "córuni Tatunia", ale nie mogę się pogodzić z krzywdzącą acz zaskakująco często wyrażaną opinią, że mężczyzna dzieckiem się nie zajmie tak jak kobieta, czytaj: nie zrobi tego dobrze. Ok, nie zajmie się jak matka, ale zajmie się jak ojciec. Równie dobrze, choć czasem inaczej.
Źródło
















Szczerze? Ojce na przegraną skazani są jedynie w kwestii karmienia piersią - reklamacje kierować do Matki Natury. W pozostałych przypadkach, jeśli wykażą chęć (zazwyczaj wykazują) i im się to umożliwi (tu Matki popatrzcie szczerze w lusterko) to świetnie zajmują się dziećmi. Nie piszę o przypadkach patologicznych: uzależnionych, z zaburzeniami emocjonalnymi, wykazujących agresję itd. ale i w takich przypadkach można się pozytywnie zaskoczyć.

Gdy na świat przychodzi dziecko, to naszym (matek i ojców) zadaniem jest nie tylko wychować dziecko, ale wychować siebie nawzajem w kwestii dziecka posiadanego. O czym piszę? O tym, że to w dużej mierze my i tylko my definiujemy jak w naszej rodzinie będzie wyglądać podział rodzicielskich obowiązków. I nie można tu całą winą obarczyć tylko matki (że nie wymagają) lub ojców (że są leniwi czy ze strachu się nie tykają).

Obgadajmy wcześniej temat, zamiast czekać na ostatnią chwilę i poddać się jakoś-to-będzie-izmowi. Rozmowa odnośnie wyobrażeń/obaw/wymagań uspokaja obie strony i pozwala co nieco zaplanować (choć wiemy, jak to jest z planowaniem przy dziecku ;) Najgorsze to poddać się stereotypom, że matka wie najlepiej, bo ma instynkt, a ojciec będąc niezgrabnym zapewne krzywdę dziecku, choćby niezamierzoną, uczyni.

Ok, dziecko już jest. Co dalej? Zaproponuję Wam Matki drogie kilka chwytów.

1.Bądź wygodna. 
Niech Ci ojciec dziecko do piersi przyniesie. Niech nakarmi butlą w nocy. Niech sam dziecko wyjące uspokaja. Dlaczego tylko Ty masz się nie wysypiać? I nie ma, że ojciec do roboty chadza, a Ty w domu z dzieckiem, więc budzić nie będziesz. Ustalcie chociażby dwa-trzy dni w tygodniu (lub weekendy) gdy ojciec jest na dziecka nocne zawołania.

2. Wymagaj i nie ułatwiaj.
Nie chwal za perfekcyjnie przewiniętą pieluchę czy idealnie podgrzany obiadek. Nie dziękuj rzewnie za każde nocne wstanie. Nie rób z ojca niedołęgi, dla którego dziecko urobione po pachy to wyzwanie. Toż to zwyczajna rodzicielska codzienność.

3. Nie zastępuj.
Nie wyrywaj z ręki kremu, bo niedokładnie zadek smaruje. Nie oceniaj kolorystycznego dopasowania spódniczki do rajtek (tu biję się w piersi, że miałam takie epizody, zmądrzałam!). Nie strofuj, że za dużo bałaganu przy zabawie robią. Nie wyolbrzymiaj, gdy coś nie wyjdzie. To prosta droga do zniwelowania wszelkich ojcowskich chęci. "Bo ona i tak zrobi to lepiej". A jeśli Cię nosi to przypomnij sobie swoje porażki macierzyńskie. Pomogło prawda?

4. Zaufaj!
Zostaw ich sam na sam. Wyjdź do fryzjera, spotkaj się z psiapsiółą na plotach albo zwyczajnie zabarykaduj w sypialni z karteczką "Nie przeszkadzać! Odsypiam ostatnie pół roku!". I nie ulegaj pokusie sprawdzania, czy i jak sobie radzą. Prawda jest taka: radzą sobie świetnie!

5. Zostaw ojcu miejsce.
Niech mają swoje zabawy, swoje rytuały, swoje tajemnice. Nie wymagaj tłumaczenia się ze wszystkiego i pytania o każdą drobnostkę. Czasem trzeba się wycofać, by umożliwić nawiązanie tej unikalnej ojcodziecięcej więzi.

Dziecko zazwyczaj posiada i mamę i tatę. Stąd, obowiązek zajmowania się dzieckiem - od wieczornego kąpania do wskazywania różnic miedzy dobrem i złem należy do dwojga! Tak, do dwojga rodziców. I nie dajmy sobie wmówić inaczej.

To co? Podrzucamy dziecię w ramiona tatusia,  niech świętuje swój Dzień Ojca!! (A my szykujemy domowe spa ;))

Tekst po raz pierwszy pojawił się na portalu Mam(f)ia.

14.6.16


Widzę i słyszę, jak flufczysz na psie odchody walające się po chodnikach, trawnikach i parkach. Z obrzydzeniem opisujesz stan dzieci wytarzanych w brązowej mazi, bo jakiemuś psiarzowi nie chciało się zaopatrzyć w najzwyklejszą foliówkę. A gdy twoja pociecha skitra się na placu zabaw, by walnąć kupsztala, to wszelkie zasady magicznie znikają.

Sama mam dzieci. Zbyt dobrze znam numery, jakie potrafią odwinąć, gdy się odwrócisz na te nawet nie przysłowiowe 3 sekundy. Wiem, jak są sprytne i szybkie, gdy chcą coś osiągnąć. Rozumiem ich niezdolność dorosłej kontroli nad tym, co burczy im w środku. Że nie ma czasu, by donieść do domu czy innego przybytku wspólnego. Wypadki chodzą po ludziach, a po rodzicach to już w szczególności. Ale nawet jeśli dziecko narobi na placu zabaw, ulicy czy parku  (nie oceniam, nie potępiam, bywa!), to weź to łaskawie posprzątaj.  

Gdy jednak wciąż niezmiennie upierasz się, że nie sięgniesz po tę kupę, nie zniżysz się do poziomu i w sumie dobrze ci z tym, to wskaż mi proszę chociażby racjonalną przyczynę. Nawet ci pomogę.

Bo nie masz foliówki.
To po kiego czorta nosisz zawsze w torebce te wszechstronne chustki nawilżane, jak nie do przypadków wyższej konieczności? Z braku laku i zwykłe wystarczą. Pfff....
Bo się brzydzisz.
Swego dziecka brzydzisz? Jego tyłka? Jego kupy? Co dzień od narodzin ten tyłek wycierasz. Kupska zmywasz i to nie przez miesiąc, a kilka lat z rzędu.

Bo i tak się zaraz rozłoży, w końcu to natura.
To wskaż mi różnicę w naturze psiego i dziecięcego odchodu? Oba brązowe i tak samo nie pachną różami.

Bo liczysz, że nikt nie zauważy.
Serio? Nikt nie zauważy? A jak twe dziecko na forum zabawowym wrzaśnie, że zrobiło kupę w krzakach, to też się będziesz dzieciaka wypierać? Kłamstwo wmawiać? Nu, nu, nu, niewychowawczo...

Bo się wstydzisz (za dziecko).
Deal with it! Nie pierwszy, nie ostatni raz. Wpisane w cyrograf. Twoje dziecko, twoja odpowiedzialność, twój obowiązek sprzątania. I nikt słowem złym nawet nie mruknie, a pewna jestem raczej wspierającego uśmiechu. Więc plus 100 punktów normalności rodzica.
A jeśli masz jakiś inny, bardziej sensowny argument na zignorowanie problemu, to proszę, chętnie wysłucham. Mam czas szorując buty z kupsztala dziecka twego. 

Mimo wszystko mam szczęście, że to tylko buty.

5.6.16

Teaparty in Alice in Wonderland | © azzy_roth / Pixabay
Ostatnie okazje wyjść z dzieciarnią pozwoliło nabyć matce pewnej mądrości wychodnej. Nie, żebyśmy wcześniej dzieci w klatkach trzymali. Ale zwłaszcza świeże doświadczenie imprezy rodzinnej w połączeniu z celebrą kościelną uzmysłowiło mi, na co przy przygotowaniach zwracać szczególną uwagę. Żadne prawdy objawione, tylko krótkie wskazówki, jak we względnym zdrowiu (zwłaszcza psychicznym) i spokoju przetrwać okoliczności wychodne.

Pakując się na jakiekolwiek wyjście, bierz jak najwięcej zapychaczy paszczy. Nawet jak idziecie się, kolokwialnie mówiąc, nażreć. Pakuj zapasy zwłaszcza wybywając w takie miejsca, gdzie pożądane jest kilka- (naście, dziesiąt) minut dzieciowego spokoju. Pakuj nie tylko do torby. Chowaj, gdzie się da, w każdej możliwej kieszeni, ba! nawet w staniku. Nawet, gdy zapomnisz, co gdzie skitrałaś, to zawsze nadejdzie okazja, że w potrzebie się znajdzie. Lub dziecko znajdzie. Ale pamiętaj, by inwestować nie tylko w przekąski szeleszcząco-trzeszczące, by nie pąsowieć, gdy twoje dziecko zacznie chrupać kukurydzą podczas: "Módlmy się!".

Skoro mowa o ilości, to jest kilka rzeczy, których nigdy za mało. Chusteczki nawilżane (tak, nawróciłam się ;), tetry oraz zwykłe smarkatki. I ubrania na zmianę. Nawet dla starszaka, co upierać się będzie tygodnie wcześniej, że wystąpi jako Krakowianka, by pod drzwiami odegrać Rejtana, że jednak nie. 
I na litość, nie kupuj butów pół godziny przed imprezą.

A propos butów, rada stricte dla matek. Unikaj rajstop - dla siebie - albo wybieraj pancerne. Zwykłe w starciu z dzieciowymi rzepami wszelakiego sortu przegrają z kretesem po pierwszej pół godzinie. Jakimi rzepami? zapytasz. To wskaż mi buty wiązane dla dzieci do lat dwóch z hakiem.

Planując wyjście do jakiegokolwiek przybytku gastronomicznego z dzieciarnią wybieraj takie miejsca, gdzie oprócz kuchni fusion podają rosołek. Najzwyczajniejszy na świecie rosołek. Taki kurzany. Z kluchami. Rosołek ratuje życia. 
(Ewentualnie pomidorowa. Lecz znów - z kluchami.)

Masz nosidło/chustę? Bierz! Że rzadko w nim dziecko usypiasz? Bierz! A po co, bo i tak tachamy wózek? Bierz! Nigdy nie wiesz, kiedy trzeba będzie odpłynąć dzieciaka w warunkach mocno niesprzyjających. A tak - kitrasz się z dzieckiem w okolicach knajpy, znajdując miejsce, gdzie względna cisza i spokój; parę minut bujanka, by spalić obżarty (kuchnią fusion! rosołkiem!) brzuch. A piętnaście minut dzieciowego snu, to plus kilka godzin jako-takiego spokoju, nieprawdaż?

Na tym kończą się moje spontaniczne rady, a teraz piłeczka do was, bo z pewnością o wielu ratujących-życie-wskazówkach nawet nie wspomniałam. To co? Pomożecie? Pomożemy?

18.5.16



Raz na ruski miesiąc czytam jakąś książnicę, która niekoniecznie musi być stricte powiązana z tematyką dziecięcą. Ale cóż zrobić, gdy w pierwszej z brzegu (no dobra, w tytule dziecko się pojawia) natrafiam na fragment, który odzwierciedla, co w głowie się tłucze, odkąd jako-tako okrzepłam w macierzyństwie. Dwa fragmenty wam przytoczę i zostawiam do myślenia.

"(...) czytał poważne wypowiedzi o konieczności przywiązywania kończyn noworodka do deski, aby go unieruchomić i uchronić przed skaleczeniem się; o niebezpieczeństwa karmienia piersią albo, w innych źródłach, o nieodzowności fizjologicznej i wyższości moralnej tego sposobu; o tym, jak przywiązanie i zachęta psują małe dziecko; o znaczeniu środków przeczyszczających i lewatyw, surowych kar cielesnych, zimnych kąpieli oraz, we wcześniejszych latach obecnego wieku, stałego dopływu świeżego powietrza, choćby było to uciążliwe; o celowości stosowania ustalonych przez naukowców przerw między karmieniami i, odwrotnie, karmienia niemowlęcia, ilekroć jest głodne; o szkodliwości brania dziecka na ręce, ilekroć płacze - bo dzięki temu czuje się niebezpiecznie silne -  i niebrania go na ręce, gdy wybucha płaczem - bo wtedy czuje się niebezpiecznie bezsilne; o znaczeniu regularnych wypróżnień, szkolenia trzymiesięcznego dziecka w korzystaniu z nocnika, stałej macierzyńskiej opieki przez okrągłą dobę i przez cały rok oraz, w innych źródłach, o tym jak niezbędne są mamki, niańki i całodobowe państwowe żłobki; o groźnych konsekwencjach oddychania przez usta, dłubania w nosie, ssania kciuka oraz pozbawienia kontaktu z matką i fachowej opieki podczas porodu w jaskrawym świetle szpitalnych lamp, braku odwagi, by rodzić w domu, w wannie, nieobrzezania dziecka lub usunięcia mu migdałków; później zaś o pogardliwym rozprawieniu się ze wszystkimi wymienionymi modami; o tym, ze dzieciom należy pozwalać robić co tylko chcą, żeby mogły rozkwitnąć ich boskie natury, i o tym, że na złamanie woli dziecka nigdy nie jest za późno; (...)"

"Opieka nad dzieckiem to najszersze pole do spekulacji, przedstawianych bez żenady jako fakty. (...) W ciągu trzech stuleci pokolenia ekspertów, księży, moralistów, socjologów i lekarzy - przeważnie mężczyzn - dla dobra matek przelewały na papier wskazówki i stale zmieniające się fakty. Nikt nie wątpił w całkowitą prawdziwość swoich sądów, a każde pokolenie było przekonane, że osiągnęło szczyty zdrowego rozsądki i naukowej wnikliwości, do których jego poprzednicy dopiero dążyli."

I aż ciśnie się na usta mały dopisek.

Nikt nie wątpił w to, że matka jest głupim, nierozumnym stworzeniem, którą trzeba w macierzyństwie prowadzić za ręce, bo bez tego błądzić będzie niczym to jej niezadbane dziecko we mgle.

Jak niewiele się zmieniło.



PS. Oba cytaty z "Dziecko w czasie" Ian McEwan, Tłum. Marek Fedyszak, Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz, 2013.

16.5.16


„Droga Redakcjo,

Na wstępie chciałabym wyrazić dozgonną wdzięczność za wydanie poradnika dla rodziców dzieci do lat trzech., którego lektura pozwoliła nabrać większej pewności w codziennej obsłudze zarówno niemowlęcia jak i dziecięcia odrobinę już starszego. 

Niestraszne stały się kolki, szczepienia i wieczne nocne pobudki, (ok, z tym ostatnim to może koloryzuję, ale wybaczcie, piszę na trzeciej kawie, a południa jeszcze nie widać). Dzięki waszemu kompendium wiedzy potrafię odróżnić ospę od bostonki, a i smoczki okazały się nie aż takim złem wcielonym nie są. Zamieszczenie chronologii rozwoju pozwoliło mniej więcej spodziewać się tego, co nastąpić powinno w kolejnych miesiącach życia młodszyzny (bo starszyzna już przekroczyła omawiany zakres). A mimo posiadania pewnego już rodzicielskiego doświadczenia, zawsze dobrze poczytać, ile klocków powinno dziecię układać w wieku miesięcy czternastu. Zdaję sobie sprawę, że podawane przez autorów rozwiązania, sugestie i propozycje dotyczą dziecka standardowego, które jak wiadomo nie istnieje, ale jestem w stanie zaakceptować tę pewną niedoskonałość. 

Wydawać by się mogło, że te pięćset stron ze sporym okładem wyczerpująco pokrywa zagadnienie rozwoju i za/wy/chowania dzieci w wieku do lat trzech. Z pewnym zaskoczeniem przyjęłam więc doniesienia prasowe o planie opublikowania wersji rozszerzonej i uaktualnionej.
Jak można poprawiać idealne? 

Po dłuższym namyśle uważam jednak tę decyzję za w pełni uzasadnioną, i jeśli można, chciałabym zgłosić kilka propozycji, które warto by poruszyć, absolutnie nie z sufitu. Co więcej, dosyć dokładnie wykonany research rynku parentingowych poradników pozwala stwierdzić, że problemy, o których pozwolę sobie wspomnieć, nie były poruszane w żadnej innej pozycji, a proszę wierzyć, młoda matka czyta wszystko, co posiada niemowlę na okładce. Pozwolicie, że z racji oszczędności czasu (mego pisania, waszego czytania) przedstawię tylko kilka najważniejszych problemów, z którymi młoda i ta niemłoda matka zmaga się na co dzień, a które w mojej opinii wymagają głębszego pochylenia (w razie potrzeby rozwinięcia listy służę adresem: matka.debiutujaca@gmail.com):

  1. Jak skutecznie zatrzymać w łóżku chorego kilkulatka? 
  2. Jakim cudem dieta złożona głównie z kanapek z masełkiem popijanych wodą pozwala na zmianę rozmiaru odzieżowego dziecięcia co trzy miesiące? 
  3. Jak dezaktywować u dziecka funkcję weekendowej wczesnej pobudki? 
  4. Dlaczego pępek stanowi taką atrakcję dla każdego dziecka w wieku 1-3? 
  5. W jakim wieku (najlepiej z dokładnością do tygodnia) dziecko przestaje odpowiadać „nie” na każdą składaną propozycję/prośbę/sugestię? 
Wbrew pozorom nie są to sprawy błahe, ale zaprzątające rodzicielską głowę od dłuższego czasu. Śmiem twierdzić, że bez poznania odpowiedzi na powyższe pytania nie będę matką wyedukowaną w pełni. Pozwolę sobie na sugestię, by zamieszczone odpowiedzi i wyjaśnienia poparte były wynikami dostarczonymi przez Wszystkobadających Amerykańskich Naukowców, ale świadomość tej konieczności Państwo zapewne posiadacie. 

Z góry dziękuję za rozpatrzenie powyższych kwestii. 
Z poważaniem, i tak dalej, 
Matka wiecznie Debiutująca.

3.5.16


Opowiem Wam dzisiaj o bajce. Nietypowej bajce, choć na pozór całkiem zwyczajnej, ot! takiej o niczym.
Zawiera wszystkie elementy bajkom niezbędne. Sztandarowy początek, dobrze znany koniec. Bez wartkiej akcji, niezliczonych twistów i zagmatwania. Na pozór byle słowa, ale gdy się wgłębić pomiędzy, wyczytać można dużo więcej. 

Opowieść ta zdaje się być zrozumiała na obu poziomach: dziecięcym i tym trochę starszym. Z dziecięcego punktu widzenia to prosta niedługa historia, jakich wiele. Dorosłego skłania natomiast do zadumy nad tym, jak czasami (lub całkiem często) układa się życie jako prosta kierująca w dół. Z przeszłością malowaną bardziej barwami niż teraźniejszą szarością. Ze wspomnieniami generującymi żal, nad tym co minęło; kiedyś byliśmy szczęśliwi, a samo odczucie było trwalsze; teraz to szczęście mija nas za każdym rogiem. Gdy dołączyć aspekt zmian pokoleniowych, by nie rzec cywilizacyjnych, skłania do smutnej refleksji: mimo postępu i udogodnień nie czujemy się lepiej, a tracimy to, co najważniejsze. 

Wspominanej bajce daleko zapewne do klasycznej już najkrótszej opowieści świata autorstwa (rzekomo?) Ernesta Hemingwaya. Lecz biorąc pod uwagę obecny wiek autorki (lat cztery), można ją (bajkę, nie autorkę) zakwalifikować do osiągnięcia godnego wzmianki, a także do zastanowienia nad potencjałem literackim posiadanym tym razem już przez twórczynię. Do drzwi puka już jednak dylemat. Czy potencjalnie wysokie te predyspozycje nie spowodują frustracji w dalszym życiu autorki, jeśli będzie chciała obrać pisarską drogę rozwoju i kariery? Czy nie okaże się, że ten szczyt osiągnęła zbyt wcześnie? Czy zachęcać do dalszych prób czy zniechęcać używając racjonalnych argumentów? 

Oto są pytania. Chwilowo bez odpowiedzi. 

Pozostaje więc tylko delektować się tym, co tu i teraz. Najkrótszą bajką świata. Oto ona:

"Dawno temu żyli długo i szczęśliwie."






25.4.16



Ponad roczny staż w byciu matką podwójną upoważnia mnie (tak sądzę) do wyciągania pewnych wniosków, obserwacji zmian, jakie dokonały się we wzajemnych relacjach pomiędzy moim dziewczęcym rodzeństwem. Mogę pokusić, (choć pewnie będę tego za chwilę żałować), że zmian pozytywnych. Wbrew temu, co zamierzałam, przygotowanie starszyzny na pojawienie się młodszyzny nie wyszło idealnie. Niby rozmawialiśmy z Lulką, jak będzie wyglądać życie z małym dziecięciem na pokładzie (wtedy jeszcze o płci nieujawnionej). Uprzedzaliśmy, że nie będą to tylko róże i fiołki, ale i więcej ogólnego zamieszania. Nie mogłam wiedzieć, ile z tego zrozumie, w końcu sama jeszcze była/jest niewielka, natomiast wiem do czego przygotować jej nie daliśmy rady.

Równość uwagi.

Jeden z (moim zdaniem) najgłębszych mitów rodzicielstwa 1+ mówi, że kluczem do sukcesu jest zapewnienie porównywalnej uwagi starszemu i młodszemu dziecku. Z perspektywy czasu, obiecywanie dziecku i sobie, że będziemy swą uwagę dzielić po równo to prosta droga do obopólnej frustracji. Lepszym rozwiązaniem wydaje mi się (teraz!) tłumaczenie starszemu, że młodsze wymaga jednak odrobinę więcej czasu i skupienia, bo: dopiero przyszło na świat, jest całkowicie zależne, zwłaszcza od matki, nie potrafi samo nic zrobić ani zająć się sobą. I podkreślenie, że jest to okres przejściowy. Natomiast dorosłego w tym głowa, by pozostały czas maksymalnie efektywnie poświęcać starszemu. Pamiętając, jak wyglądała opieka nad starszą w pierwszych jej tygodniach wydawało mi się, że tuż po urodzeniu Hanki sporo czasu zostanie dla Lulki - noworodki przecia głównie jedzą, wydalają i śpią. Rzeczywistość sprawiła nam figla: ciągłe karmienie (potem z problemami), krótkie i rzadkie drzemki młodszyzny w ciągu dnia osiągane po długim usypianiu oraz wieczne przykluszczenie nie dawało szerokiego pola na wyłączność dla starszej. Był to niby czas wspólny, ale budzący rywalizację, negatywne zachowania i emocje, również u mnie.

"Bo Anka..."

"Nie możesz teraz jeździć po korytarzu, bo Anka śpi". "Nie możemy iść na plac zabaw, bo Ania jest chora, a tata jeszcze nie wrócił". "Wiem, że chcesz się bawić tymi klockami na podłodze, ale lepiej przenieś je na stół, bo Anka może je połknąć". Przez te pierwsze kilkanaście miesięcy nasze życie mocno zorientowało się na młodszą. Z jednej strony jest to typowe, bo znów: jest mała, trzeba jej poświęcić więcej czynności naokoło, wkłada wszystko do paszczy, ma inne wymagania, które ciężko pogodzić z potrzebami starszyzny, zwłaszcza gdy są pod opieką jednej osoby. Z drugiej strony autentycznie żal starszej, której się odmawia, modyfikuje plany, "bo Anka". I znów ogromna rola nasza, by tak zorganizować codzienność, by tych "bo Anka" było jak najmniej. Dobrym punktem wyjścia jest być może stosowanie "bo Lulka", by ta starsza miała świadomość, że jej potrzeby też są ważne. Czyli "zostaw tą kredkę, bo Lulka teraz nią rysuje", "pójdziemy bawić się w inne miejsce, by Lulce nie przeszkadzać w oglądaniu bajki" itd. Ćwiczymy, próbujemy.

Hałas.

Nikt mnie nie uprzedził, bo skąd?, że problemem dla starszej może był młodszej płacz. Smutki, chowania się, nagłe ucieczki do pokoju - dopiero po czasie, określonych sytuacjach i wielu rozmowach znalazłam przyczynę: częste krzyki, nawoływania, wysokie dźwięki generowane przez siostrę. Byłam tym bardziej zdziwiona, jako że na harmider przedszkolny (które to miejsce do najcichszych przecież nie należy) nigdy się nie skarżyła. Wypracowałyśmy pewne rozwiązania, ale kwestia hałasu dalej pozostaje wrażliwą.

Przez te szesnaście miesięcy wiele się zdarzyło między nimi. Dobrego i niepokojącego. Nie jestem w stanie określić, w jakim kierunku potoczą się emocje i uczucia między nimi. Dynamizm relacji - tylko tego mogę być pewna. I nie pozostaje mi nic innego, jak starać się wypracować między nimi zwykłą chęć bycia wspólnie. Niekoniecznie razem, może być i obok. Byle wspólnie.