23.2.16


Lubicie się bać? Ale nie "bać tak na poważnie", gdy coś rzeczywiście wam zagraża. Tylko,tak kulturalnie - poprzez książki i filmy? Ja nie lubię. W związku z tym już dawno zaprzestałam czytania i oglądania wszystkiego, co mogłoby kojarzyć się z horrorami. Choć potworzastości jeszcze akceptuję na zasadzie, że to baja, a bai bać się nie trzeba. Gorzej już w przypadku wszelkich obrzydliwości w rodzaju wyrywanych paznokci i zębów, wydłubywanych/nakłuwanych oczu, wbijanych kołków tu i ówdzie - wyłączam po sekundzie, bo seans pod kołdrą większego sensu nie ma. To, co najbardziej generuje moje boje i strachy to wszelkie tajemniczości - skrzypienia drzwi i strychów, odgłosy kroków, cienie przemykające tuż za bohaterami, znikąd wyłaniające się dłonie, twarze, odbicia w lustrze. Dość powiedzieć, że nikt w życiu, za Chiny Ludowe, za żadne pieniądze świata, nie namówi mnie na eskapady w celu poszukiwania duchów. 

Wyobraźcie więc sobie moje zdziwienie, gdy onegdaj zabrałam się za jedną z książek Yrsy Sigurðardóttir ("Pamiętam cię") w celu poczytania porządnego kryminału uznanej, a mnie wówczas nieznanej autorki. I chyba ta nieznajomość dorobku oraz, jak się później okazało, nie taka znowu starcza, ale jednak ślepota*, wpuściła mnie w strachliwe rejony. Nie jest moim zamiarem opisywanie fabuły, ale dość powiedzieć, że włosy na skórze dęba stały od samego początku. A jedyną przyczyną, że nie rzuciłam książką o ścianę ze strachu była chyba głupia, babska ciekawość. 

Mimo wszystko niezniechęcona, zaopatrzyłam się w kolejne książki pani z Islandii. I pomimo, że nie miały być już rasowymi horrorami (och, nawet nie wiecie jak skrupulatnie studiowałam okładki), to w trakcie czytania ciarki dalej wywoływane są i były. Bo jak nie duch dziecka wyłaniający się zza węgła opustoszałego domu to znikąd pojawiające się napisy na ścianach zwyczajnego przedszkola. Jak nie mrożące krew w żyłach historie z ośrodka rehabilitacji, to dzieci słyszące i widzące znacznie więcej niż dorośli. A mimo rozwiązania fabuły i tak najbardziej boli i doskwiera, co działo i stało się z dziećmi. 

Pewnie większość z was, matek, zgodzi się ze mną, że powicie dziecięcia (nieważne, ile sztuk) miesza nam na dobre w głowie. I nawet jak już otępienie i skleroza ciążowa minie, to zostaje zwiększona wrażliwość, wyczulenie na krzywdę dziecięcą. I radar wyłapujący zewsząd elementy okołodzieciowe. I możliwe, że i u mnie on się na dobre rozhulał, bo czuję w powieściach Sigurdardottir mocny kierunek na nieletnich - ich emocje, wypadki, przypadki. Może to być oczywiście zwykły chwyt na czytacza, bo dzieci są zawsze tematem dobrze sprzedającym się. Lub najprostszy zbieg okoliczności. 

Krótko mówiąc, polecam tylko matkom o mocniejszych nerwach ;) A tymczasem idę dalej testować swoje.



*na okładce jak byk widniało "horror". Zapatrzona w biedronkową cenę włączyłam specyficzną selektywność widzenia.
** a po to, co nam w głowach kulturalnie robi posiadanie dzieci zapraszam do Pani Fanaberii

18.2.16


Daliście się porwać relaksującemu szałowi kolorowanek dla dorosłych? (Tak, wiem, relaks i szał w jednym zdaniu brzmią odrobinę niedorzecznie). Tachacie wszędzie ze sobą mniejsze lub większe zeszyciki i zestaw pisaków/kredek/farbeczek? Korzystacie z wolnej chwili, by oddać się odmóżdżającemu zajęciu zapełniania bieli kolorem? Czujecie, jak wtedy umysł wam się oczyszcza, kreatywność szybuje w górę, a każdy rysunek to kolejne wyzwanie?

Ja nie. 
Dlaczego?

Otóż dlatego:

i dlatego:

Czyli największe zło ever:

Czterdzieści minut dziennie. Codziennie. Co najmniej. Chcę czy nie chcę, jestem zaciągana słowną perswazją na posiadówy przy kredkach i farbach. Bez możliwości większej kreatywności, bo dyrygentem koloroprojektowym w matkocórkowym tandemie nie jestem. Nikt nie zmusi mnie do dodatkowego relaksu przy kartce, gdy na sam widok jakichkolwiek przyborów plastycznych i jedynego w swoim rodzaju błysku w oczach starszakówny mam ochotę uciekać, gdzie pieprz rośnie. Lub nie rośnie. Koniec tematu.

17.2.16


Zawsze myślałam o sobie jako o tej, która poczynionych obietnic dotrzymuje. Choćby kosztem swojego, zwłaszcza teraz, wątłego wolnego czasu. Czasem nawet poczyniam ich zbyt dużo, co kończy się nocnymi zasiedzeniami, poszukiwaniami, obmyśliwaniami. Nie mówiąc już o wszelkich obietnicach złożonych dzieciarni, zwłaszcza tej starszej. Co oczywiście ma mieć moc wychowawczą, ale chwilowo wychodzę na tym jak Zabłocki na mydle, bo sama starszyzna tak chętna do spełniania swoich przyrzeczeń już nie jest. Obserwuję wręcz jakiś tlący się zmysł kombinatorski typu: "jakby zrobić, by się nie narobić". Ale dzisiaj nie o tym.

Ostatnimi czasy odrobinę przytłoczona czuję się obowiązkami matki i pracownicy. Doba wydaje się być za krótka, a nawet jak trochę tego czasu, to sił brakuje na konstruktywną działalność po godzinach rodzicielskich. Chociaż jak patrzę na chłopa mego osobistego, który sumiennie dzierży połowę naszych obowiązków, to widzę, że można. I podziwiam, skąd bierze siłę na wieczorne posiadówy zawodowe. Dla niego kawa to lekarstwo ordynowane raz dziennie w ilości 200 ml łykniętych na raz. Ja po trzech dziennie nie jestem w stanie wykrzesać kreatywności po dwudziestej pierwszej. W jego przypadku to zapewne pracoholizmowe geny, w moim - te bardziej leniwe.

Najprostszym sposobem pozbycia się lenia byłoby zapewne porządne wyspanie, odespanie, odpoczęcie nocne. I jak mamę kocham - nie zliczę, ile razy sobie zapowiadałam - "od dzisiaj chodzę spać przed dwudziestą trzecią". Zdziwicie się może, skąd taka, jednak późna, granica. Ano stąd, że trzymam się wiary w wielkość małych kroków. A że zazwyczaj kładę się o północy, to ta jedna smętna godzina tym małym krokiem być już powinna. I co? I klops. 

Nie zliczę już jakich czynności zapobiegawczych nie stosowałam, by położyć się wcześniej. A to komputera na wieczór nie włączałam, o telewizji nie wspominając. A to chłopa prosiłam, by do wyra wyganiał mnie, gdy dwudziesta trzecia wybije. Nic, zero, null efektywności. Północ jest jakimś magicznym magnesem. Albo akurat dzieciarnia ma gorsze noce, albo obiadu gotowanie wymyślę o dwudziestej drugiej, albo włączę komputer, by ino pocztę sprawdzić, co kończy się jednak.....

No właśnie, czym się kończy? Gdzie są te czynniki warunkujące matki niewczesne spanie, prócz dzieci, obiadu i brudnej łazienki?
Punkt pierwszy - seriale, (nie)stety. Za dużo ich jest, zdecydowanie za dużo tych dobrych. Bo złe wyłączam od razu.
Punkt drugi - książki zbyt dobre, by odłożyć na półkę. I molizm książkowy, by czytać, czytać, czytać, a w dzień jest to kompletnie niemożliwe.
Punkt trzeci - matki sowość wybitnie niekompatybilna z dzieciowym skowronizmem.

I stoi matka w rozkroku każdego wieczora. Zrobić coś dla siebie, niezawodowego (bo na to paradoksalnie wieczorem już brak werwy), kosztem skróconego snu? Czy zrobić wyspaną matkę dla dzieci, ale z żalem, że nieprzeczytane, nieobejrzane, niewysłuchane, słowem, że duchowo ubogo? I choć mówić będą, że macierzyństwo niczego nie zabiera, to ja twierdzić będę, że zabiera. Mnie czasu na kulturę. I sen. Niczego nie skreślać.

14.2.16


Powiecie, że  jestem złośliwa (bo jestem), pamiętliwa (bywam) oraz drobiazgowa (też). Ostatni wyskok chłopa mego osobistego, który skończył się wyprawą zachyrlanej matki do sklepu po produkt pierwszej potrzeby czyli mleko, z pewnością nie poprawia sytuacji. Wydaje mi się, jednak, że poziom lukru i słodyczy panujący w okresie okołowalentynkowym należy przełamać odrobiną realizmu, bynajmniej nie magicznego. Nie byłabym sobą, gdyby nie był to post z nurtu narzekającego, więc szykujcie się na listę błędów i wypaczeń, oczywiście chłopowych.

Życie pod jednym dachem przez dobrych kilka lat z chłopem powinno już nie kryć żadnych tajemnic. A jednak potrafi ciągle zaskakiwać, przede wszystkim męską opornością na niektóre zagadnienia. Zacznijmy od spraw dzieciowych, bo w końcu uprawiam poletko okołoparentingowe.

Wiecie, jak najszybciej wywołać przerażenie na obliczu męskim i ciche przekleństwa? Wystarczy powiedzieć: "Podaj mi rampers?" Nie, nie pampers, rampers. Kwestia nazewnictwa garderoby dziecięcej przekracza możliwości percepcji niektórych. Co tam rampers. Prawie cztery lata doświadczenia nie pozwala na odróżnienie śpiocha od pajaca, o sukience i spódniczce łaskawie zmilczę. A pozostając przy tematyce garderobianej - ile razy zmieniacie dystrybucję ubrań w szafie? No właśnie. A chop i tak będzie zawsze wołał: "A gdzie te pajace leżąąąąąąą?"

Kolejna sprawa dzieciowa czyli mleko. Modyfikowane. I jego receptura. Która nie zmieniła się od pierwszego dziecka ponad trzy lata temu. Jak jeszcze przy pierwszym wisiała w kuchni kartka z instrukcją: jak zrobić, by dobrze zrobić, to przy drugim zatliła się nadzieja, że może spamiętał. No nie.

Przejdźmy teraz do spraw ogólnodomowoporządkowych. Chopów ponoć należy szanować i hołubić, gdy coś wokół domu czynią (należy?!, eeee....), ale jak już robią, to niech łaskawie zrobią do końca. A nie, że tu garnek się uchował, tam kubek na stole. No i ścierka. Ta zwykła ścierka. Ona nie ma leżeć i gnić w zlewie. Ona powinna wisieć na relingu, by szybko wyschnąć i nie zaśmierdzieć. Proste? Najwidoczniej nie dla wszystkich. 

Jak mamy już wymyte, to pranie należałoby powiesić, przecia przy dzieciach idzie w ilościach hurtowych. Uważam, że powinno się organizować kursy wieszania prania. Naprawdę. Ile czasu można zaoszczędzić, gdy matka po ojcu poprawiać by nie musiała, a by szmatki nie wyglądały przed i po wysuszeniu jak krowie z gardła. Ileż by było mniej stresu. Powiecie, ze sama mogę taki kurs urządzić, więc odpowiem - próbowałam, ale chyba autorytetu mi zbrakło. 

Zagnieździwszy się w łazience, to proszę ja was, czas na sprawę, z powodu której, nie boję się tego powiedzieć, wybuchnie kolejna wojna. Papier. A raczej rolka. Po papierze. Pusta. Wisząca smętnie. Pobawić się nią i można, czemu nie, ale pożytku z niej w krytycznych momentach żadnego. I dupa, że tak powiem. Jeśli jednak chop przyswoił, że należałoby wymieniać raz na jakiś czas (nie za często, to byłoby za dobrze), to gdyby jeszcze nauczył się umieszczać ją w jedynym słusznym kierunku - końcem do przodu... Ale to już za wiele. Zdecydowanie za wiele.

I w sumie mogłabym tak jeszcze dalej wymieniać - gubienie rzeczy, które leżą w odległości nie większej niż 50 cm od oczu poszukującego; gotowanie w ilościach jak dla pułku wojska, z czego połowę trzeba wylać, bo zamrażarka nie przyjmie, a my nie przerobimy itd. itp.

Ale pisanie tego wszystkiego uzmysłowiło mi jedno. Że my kobiety, (bo jak sądzę doświadczenia mamy podobne) bywamy jednak baaardzo małostkowe. Bo co to znaczy ten niewymyty kubek w obliczu czułego, wiernego, troskliwego całokształtu? Co tam po porozwalanych skarpetach, gdy chłop do domu wraca i dzieci przejmuje? Co tam gnijąca szmata, gdy kawę zrobi, przytuli, romansidło obejrzy? Więc i dla nas, bab (w tym dla siebie, głównie dla siebie!), rzucam wiedzą, a raczej radą tajemną. Przymknijmy oko, spod przymrużonych czasem wyraźniej widać. 

11.2.16


Impulsem do napisania poniższych słów nie była wcale akcja Atopowi Bohaterowie, ale czynniki bardziej osobiste: nasilenie zmian skórnych u córki oraz skumulowana akcja marketingowa promująca określonego rodzaju preparaty dedykowane AZS. I nie oceniam działania tych preparatów, ale podejście osób z blogosfery do samego zagadnienia już tak. Czytając kolejne wpisy recenzujące omawiane kosmetyki na "tylko" suchej skórze i na tej podstawie decydujące o ich skuteczności delikatnie trafiał mnie szlag. Ale tak to jest, gdy problem dotyka cię osobiście.

Nie jestem specjalistą od atopowego zapalenia skóry. Nie będę się rozpisywać o przyczynach, objawach i leczeniu tej choroby. Rzadko natomiast mówi się, że należy ona do chorób psychodermatologicznych. Brzmi mocno, ale chcę przez to powiedzieć, że osoby, a zwłaszcza dzieci, borykające się na co dzień z tą chorobą wymagają odpowiedniego podejścia, o czym za chwilę.

Moje dziecko jest pierwszym atopikiem, z jakim miałam do czynienia. Od początku zmaga się z dolegliwościami skórnymi, które potem zostały zdiagnozowane jako AZS. Z początku miałam nadzieję, że to przejściowe, że mała wyrośnie. Przy każdej remisji (wyciszeniu objawów) liczyłam pochopnie, że to był ostatni raz. Niestety w naszym przypadku, wraz z wiekiem objawy się zaostrzają, co nakazuje pogodzić się z obecnością tej choroby w jej/naszym życiu. Koniecznym krokiem stało się więc zaakceptowanie jej jako choroby przewlekłej, co jednak nie przychodzi łatwo. Ktoś może powiedzieć, że dramatyzuję, bo medycyna zna wiele innych, bardziej dokuczliwych chorób, łącznie ze śmiertelnymi. Oczywiście, że tak. Trzeba jednak podkreślić, że życie z atopikiem nie jest życiem prostym.

Jednym z najbardziej dolegliwych objawów AZS jest uporczywy, ciągły świąd i towarzyszący temu ból. Dziecko intensywnie, często bezwiednie, również przez sen, drapie się pogarszając stan skóry. Drapanie, a w efekcie ból, przynosi ulgę od swędzenia. Błędne koło i nieprzerwany dyskomfort. Dziecko staje się nerwowe, nadpobudliwe, niecierpliwe. Nie może na niczym się dłużej skupić z powodu ciągłego napięcia. Do tego kiepski, przerywany sen plus zaostrzenie swędzenia w sytuacjach stresowych, nawet nie związanych bezpośrednio z chorobą czy uwagami otoczenia. W starszym wieku dochodzi kwestia samooceny. Wspieranie atopika wymaga od rodziców, dziadków, wujków, ale i opiekunów czy nauczycieli zwiększonej cierpliwości i zrozumienia, a nie tylko smarowania. Nie ciągłego zrzędzenia: "nie drap się, zostaw te ręce", (co paradoksalnie może zwiększać potrzebę), tylko tłumaczenia, rozmowy, odciągania uwagi. Oraz nauczenia dziecka, jak same może sobie pomóc.

Podobnie jak w przypadku każdej innej choroby przewlekłej, AZS nie dotyka wyłącznie pacjenta, ale całej rodziny. Ja określam ją jako paskudę, która przypałętała się nie-wiadomo-skąd. Wkurza mnie ona, irytuje. Choć kilka wierszy wyżej napisałam, że wspieranie atopika wymaga cierpliwości i zrozumienia, samej często tej cierpliwości nie mam. Po kilku latach bywam zmęczona ciągłym poszukiwaniem nowych specyfików, bo poprzednie już przestały działać; denerwuje mnie to, że sami lekarze niewiele potrafią pomóc poza zapisaniem kolejnej antyhistaminy i sterydu na skórę; ogarnia frustracja, że informacji muszę szukać w internecie, a nie jestem osobą, która chciałaby leczyć siebie i innych za pośrednictwem dr. Google'a. Przy kolejnych zaostrzeniach przychodzących niespodziewanie z niewiadomego powodu zdarza mi się zwyczajnie załamać ręce. I wieczna niepewność, z jaką skórą obudzi się córka rano. To rodzi frustrację, poczucie niemocy, którą w zarodku zwalczam przekonywaniem samej siebie, że przecież robimy, co możemy i remisje też się zdarzają.

A córka, rośnie, rozumie coraz więcej i zaczyna pytać. Najpierw "Dlaczego nie mogę zjeść?", by przejść do "Popatrz, zjadłam". A ja zaciskam zęby. Bo choć myślę w duchu: "Kiedy ona pojmie, że nie może? Dlaczego jest jeszcze taka głupiutka, by nie rozumieć?" to wiem przecież, że takie jest jej prawo dziecka. Oraz największe wyzwanie: "Mamusiu, dlaczego mam taką chorą skórę?". A przecież jeszcze przed nami etap kształcenia samooceny, który zaczyna się nieakceptacją totalną. Zdarza mi się nie spać po nocach myśląc, czy w przedszkolu ktoś się z niej wyśmiewa. Czy już nastąpiło to pierwsze: "nie będę się z tobą bawić, bo masz brzydkie ręce"? Czy koleżanki, teraz jeszcze obojętne, nie zmienią zaraz frontu, pod wpływem innych, pod wpływem rodziców, pod wpływem opiekunek? Na pozór może to bzdury, ale muszę przygotować i ją i nas na takie ewentualności. Łatwo nie będzie, w łatwość nie wierzę.

Odkąd druga córka przyszła na świat, obsesyjnie obserwuję jej ciało. Przypatruję się każdej krostce, zmianie na skórze. Gdy, tak jak starszej, przedłużała jej się ciemieniucha, byłam przekonana, że zaczyna się to samo. Minęło trzynaście miesięcy. Trzynaście miesięcy zdrowej, czystej skóry. Ale wcale się nie cieszę, nie pozwalam się sobie cieszyć. Wolę być przygotowaną na tę drugą ewentualność.
A może tak u mnie wyraża się akceptacja?



Jeśli chcielibyście poczytać więcej na temat atopowego zapalenia skóry serdecznie polecam publikację i stronę Fundacji Alabaster.

7.2.16


Punktem wyjścia do stworzenia tej książki było skonstatowanie przez Autora (Leszka K. Talko), że realia współczesnego poradnictwa rodzicielskiego to jedno wielkie oszustwo i zbiorowy spisek przemilczania. Wobec powyższego za cel postawił sobie przedstawienie prawdziwego obrazu rodzicielstwa, jaki wyłania się zza progu każdego mieszkania czy domu, w którym znajdują się dzieci, mocno małoletnie dzieci.

Można więc tę historię traktować jako swoisty reportaż z życia rodzica. Pełen rollercoaster. Zapewne przerysowany do granic, ale któremu rodzicowi nie przytrafiły się niewiarygodnie absurdalne sytuacje? Zapewne w pigułce, ale sami wiecie, ile dzieje się dziennie codziennie przy dzieciach. Nie mówię, chociażby o tych wszystkich pierwszych razach, ale te niezliczone histerie, dyskusje, negocjacje, niespodzianki. Spisać to wszystko, to dopiero byłoby wyzwanie.

Pozycja obowiązkowa dla każdego przyszłego rodzica, po to tylko, by zamiast wyobrażać sobie wspólne z dziecięciem spanie, guganie i tęczą rzyganie, móc się mentalnie przygotować na Armagedon i maraton bez wytchnienia. Takowy po narodzinach następuje, bez dwóch zdań. Posunęłabym się nawet do tego, by zasugerować wprowadzenie tej pozycji jako obowiązkowej dla każdego dumającego nad posiadaniem dziecięcia, idźmy dalej – jako literaturę niezbędną do zaliczenia w trakcie nauk przedmałżeńskich, a co! Przy czym obawiam się, że i tak mikra dzietność, runęłaby w przepaść jeszcze głębszą. 

Wnioski pozostałe po przeczytaniu niestety nie napawają otuchą. Po pierwsze i najważniejsze, z upływem czasu i zwiększeniem liczby potomków rodzicielstwo wcale nie staje się łatwiejsze. A weźmy pod uwagę, że książka nie dochodzi nawet do etapu wczesnoszkolnego, nie mówiąc o koszmarze okresu pokwitania. Po drugie zewsząd wyziera jedna konstatacja – rodzicielstwo jest cholernie męczące, a celem rodzica jest nie dać, wytrzymać, uczepić pazurami resztki normalności i wychapać, ile może dla siebie. 

Ja natomiast ubawiłam się setnie. Zapewne tak samo, jak wszyscy ci czytelnicy, którzy przychówek właśnie odchowują. I nie wstydzę się tej dzikiej satysfakcji orientując się, że nie tylko u nas bywa wesoło lub „wesoło”. Niska forma to rozrywki – śmiech z czyich wpadek, ale, cholibka, mam do tego pełne prawo. Niespanie przez kolejne miesiące, bycie uświęconym wszelkimi dzieciowymi wydzielinami, cierpliwość na skraju wyczerpania, to wszystko mi (nam) owo pełne prawo przyznało. Plus jestem przekonana, że Autor równie mocno śmiałby się z naszych, często mocno wątpliwej jakości dokonań.

W końcu jedziemy na tym wózku, walczymy ramię w ramię o jeden i ten sam cel. Nie wychowanie na dobrego człowieka, nie wykształcenie, zdobycie dobrego zawodu. Cel jest inny, bardziej odległy - w końcu usiąść na dupsku i porządnie odpocząć. A w tej walce (prawie) wszystkie chwyty są dozwolone. O czym Autor fantastycznie dobrze wie i fenomenalnie instruuje.

1.2.16


Przez dwa lata skutecznie unikałam zagadnienia "Krainy Lodu" , dzięki czemu ominęła nas ta gorączka, choć w przypadku tej bajki samo określenie „gorączka” nijak nie pasuje. Wobec braku córkowych inklinacji poznawczych, celowo nie przyspieszałam nieuniknionego (podobno!) Frozenowego szaleństwa. W wątpliwy sukurs, jak zwykle, przyszło jednak nieocenione przedszkole i presja rówieśnicza w krótkiej formie: „A. oglądała tą bajkę, ja też chcę”. Szczerze mówiąc, nie opierałam się długo - raptem niecałe dwadzieścia cztery godziny- zanim udałam się na odpowiednie zakupy. W nasz babski dzień nadarzyła się okazja, więc zasiadłyśmy przed telewizorem i…… zanim uprzedzę fakty, chcę tylko podkreślić, iż przed sporządzeniem tego wpisu dokonałyśmy seansowej recydywy. Wnioski pozostały te same.

"Kraina Lodu" to nie moja bajka. 

W sumie mogłabym tu skończyć, ewentualnie narzekając na totalne zakręcenie dziecka na punkcie Elsy, Anny, Olafa i kogo tam jeszcze, ale primo: takowe jeszcze (jeszcze?!) nie nastąpiło; secundo: należałoby się jednak może w kilku słowach wytłumaczyć. 

Na pierwszy ogień niech pójdzie to, co jak mniemam, jest najważniejszym elementem budującym fenomen tego filmu. Muzyka. A raczej piosenki. I jakby to określić – nie jestem targetem, ale natężenie wysokich dźwięków i śpiewu mocno krzyczanego przekraczało moje możliwości percepcji. Częstość sięgania po te rejestry okrutnie zmęczyła, dając przyczynek do zastanowienia się, dlaczego te utwory muszą być takie piszcząco-wrzeszczące. Jakbym nie miała prywatnego wrzaskuna na co dzień. Dodajmy do tego jeszcze możliwość zrozumienia tekstu piosenki, która u mnie pozostawała na bardzo niskim poziomie. Więc albo czas na wizytę do audiologa, albo ktoś coś schrzanił. Pytałam nawet Lulkę, czy rozumiała o czym śpiewali. Niestety. Choć, nie powiem, wycie „mam tę moc” w moim wykonaniu może być klasyfikowane jako element przemocy wobec chłopa mego osobistego, a dziecko samo do mnie mówi: „mama, nie śpiewaj”. 

Pewnym przegięciem wydało mi się również zastosowanie w bajce, bądź nie bądź, skierowanej do kilkulatków (tak?) motywów znanych z filmów akcji. Pomijając aspekt ewentualnego mrugania do widza dorosłego, mało odpowiednie dla młododziecięcych oczu wydaje mi się przygważdżanie rycerza do lodowej ściany przy pomocy strzał/sopli, spadanie i chwytanie się krańca w ostatnim momencie, walki o dynamice rodem z Mission Impossible czy innych Jamesów Bondów czy odciachanie śnieżnemu potworowi nogi. W ogóle zadziwiła mnie ilość prezentowanych złych emocji: złowieszcze wilki, wspomniane sceny walki, wyrachowanie jednego z bohaterów, powykrzywiane twarze nawet tych z założenia dobrych postaci. Moje prawie czteroletnie dziecko najzwyczajniej się bało (być może wiekiem rzeczywiście jeszcze nie dorosła). 

Zasmucił mnie niezmienny poziom stereotypów prezentowany w bajkach Disneya. Oczywiście zaraz rzucicie mi w twarz Anną, która typową księżniczką nie była, bo jednak pyskata i w jakiś tam sposób wyemancypowana. Ale! Dziewoja nawet najbardziej niezależna, obowiązkowo musi strzelać absurdalne fochy, koniec końców czekając na swojego one and only. Jak chłop zabójczo przystojny to zaraz wychodzą jego kiepskie zamiary; na jego drugim biegunie chłoptaś lekko przygłupawy, ale oczywiście o gołębim sercu; no i miłość, miłość jako lek na wszelkie katastrofy. 

Wiecie co, marzy mi się bajka, która będzie potrafiła opowiadać o pozytywnych rzeczach bez obowiązkowego wątku miłości, która zwalcza wszelkie przeciwności; bez dramatów, rozdzierania szat, umierania, więzienia, gróźb itp. (Jeśli znacie takie, to proszę wyżyjcie się poniżej ;) Taka opowieść, gdzie pierwszą reakcją na problemy nie będzie ucieczka w samotnię i odpychanie najbliższych, by dopiero po latach ewentualnie dokonać ponownej socjalizacji. W ogóle to zastanawiałam się nad przesłaniem tej historii. Oprócz oczywiście miłości jako leku na wszelkie przeciwności, co z racji bycia smętą racjonalną do bólu, trąci mi absurdem. I doszłam do wniosku, że dobrze obejrzeć tę bajkę z dzieckiem, by potem po swojemu opowiedzieć sens historii. Ale to chyba powinno obowiązywać przy każdej bajce, prawda?

A jakiś pozytyw, żeby nie było, że tylko marudzę? Pozytywny to był czas spędzony z córką. O! 

PS. No dobra, a teraz wrzucajcie dobre bajki ;)