Punktem wyjścia do stworzenia tej książki było skonstatowanie przez Autora (Leszka K. Talko), że realia współczesnego poradnictwa rodzicielskiego to jedno wielkie oszustwo i zbiorowy spisek przemilczania. Wobec powyższego za cel postawił sobie przedstawienie prawdziwego obrazu rodzicielstwa, jaki wyłania się zza progu każdego mieszkania czy domu, w którym znajdują się dzieci, mocno małoletnie dzieci.
Można więc tę historię traktować jako swoisty reportaż z życia rodzica. Pełen rollercoaster. Zapewne przerysowany do granic, ale któremu rodzicowi nie przytrafiły się niewiarygodnie absurdalne sytuacje? Zapewne w pigułce, ale sami wiecie, ile dzieje się dziennie codziennie przy dzieciach. Nie mówię, chociażby o tych wszystkich pierwszych razach, ale te niezliczone histerie, dyskusje, negocjacje, niespodzianki. Spisać to wszystko, to dopiero byłoby wyzwanie.
Pozycja obowiązkowa dla każdego przyszłego rodzica, po to tylko, by zamiast wyobrażać sobie wspólne z dziecięciem spanie, guganie i tęczą rzyganie, móc się mentalnie przygotować na Armagedon i maraton bez wytchnienia. Takowy po narodzinach następuje, bez dwóch zdań. Posunęłabym się nawet do tego, by zasugerować wprowadzenie tej pozycji jako obowiązkowej dla każdego dumającego nad posiadaniem dziecięcia, idźmy dalej – jako literaturę niezbędną do zaliczenia w trakcie nauk przedmałżeńskich, a co! Przy czym obawiam się, że i tak mikra dzietność, runęłaby w przepaść jeszcze głębszą.
Wnioski pozostałe po przeczytaniu niestety nie napawają otuchą. Po pierwsze i najważniejsze, z upływem czasu i zwiększeniem liczby potomków rodzicielstwo wcale nie staje się łatwiejsze. A weźmy pod uwagę, że książka nie dochodzi nawet do etapu wczesnoszkolnego, nie mówiąc o koszmarze okresu pokwitania. Po drugie zewsząd wyziera jedna konstatacja – rodzicielstwo jest cholernie męczące, a celem rodzica jest nie dać, wytrzymać, uczepić pazurami resztki normalności i wychapać, ile może dla siebie.
Ja natomiast ubawiłam się setnie. Zapewne tak samo, jak wszyscy ci czytelnicy, którzy przychówek właśnie odchowują. I nie wstydzę się tej dzikiej satysfakcji orientując się, że nie tylko u nas bywa wesoło lub „wesoło”. Niska forma to rozrywki – śmiech z czyich wpadek, ale, cholibka, mam do tego pełne prawo. Niespanie przez kolejne miesiące, bycie uświęconym wszelkimi dzieciowymi wydzielinami, cierpliwość na skraju wyczerpania, to wszystko mi (nam) owo pełne prawo przyznało. Plus jestem przekonana, że Autor równie mocno śmiałby się z naszych, często mocno wątpliwej jakości dokonań.
W końcu jedziemy na tym wózku, walczymy ramię w ramię o
jeden i ten sam cel. Nie wychowanie na dobrego człowieka, nie wykształcenie,
zdobycie dobrego zawodu. Cel jest inny, bardziej odległy - w końcu usiąść na
dupsku i porządnie odpocząć. A w tej walce (prawie) wszystkie chwyty są
dozwolone. O czym Autor fantastycznie dobrze wie i fenomenalnie
instruuje.
0 komentarze:
Prześlij komentarz