1.2.16


Przez dwa lata skutecznie unikałam zagadnienia "Krainy Lodu" , dzięki czemu ominęła nas ta gorączka, choć w przypadku tej bajki samo określenie „gorączka” nijak nie pasuje. Wobec braku córkowych inklinacji poznawczych, celowo nie przyspieszałam nieuniknionego (podobno!) Frozenowego szaleństwa. W wątpliwy sukurs, jak zwykle, przyszło jednak nieocenione przedszkole i presja rówieśnicza w krótkiej formie: „A. oglądała tą bajkę, ja też chcę”. Szczerze mówiąc, nie opierałam się długo - raptem niecałe dwadzieścia cztery godziny- zanim udałam się na odpowiednie zakupy. W nasz babski dzień nadarzyła się okazja, więc zasiadłyśmy przed telewizorem i…… zanim uprzedzę fakty, chcę tylko podkreślić, iż przed sporządzeniem tego wpisu dokonałyśmy seansowej recydywy. Wnioski pozostały te same.

"Kraina Lodu" to nie moja bajka. 

W sumie mogłabym tu skończyć, ewentualnie narzekając na totalne zakręcenie dziecka na punkcie Elsy, Anny, Olafa i kogo tam jeszcze, ale primo: takowe jeszcze (jeszcze?!) nie nastąpiło; secundo: należałoby się jednak może w kilku słowach wytłumaczyć. 

Na pierwszy ogień niech pójdzie to, co jak mniemam, jest najważniejszym elementem budującym fenomen tego filmu. Muzyka. A raczej piosenki. I jakby to określić – nie jestem targetem, ale natężenie wysokich dźwięków i śpiewu mocno krzyczanego przekraczało moje możliwości percepcji. Częstość sięgania po te rejestry okrutnie zmęczyła, dając przyczynek do zastanowienia się, dlaczego te utwory muszą być takie piszcząco-wrzeszczące. Jakbym nie miała prywatnego wrzaskuna na co dzień. Dodajmy do tego jeszcze możliwość zrozumienia tekstu piosenki, która u mnie pozostawała na bardzo niskim poziomie. Więc albo czas na wizytę do audiologa, albo ktoś coś schrzanił. Pytałam nawet Lulkę, czy rozumiała o czym śpiewali. Niestety. Choć, nie powiem, wycie „mam tę moc” w moim wykonaniu może być klasyfikowane jako element przemocy wobec chłopa mego osobistego, a dziecko samo do mnie mówi: „mama, nie śpiewaj”. 

Pewnym przegięciem wydało mi się również zastosowanie w bajce, bądź nie bądź, skierowanej do kilkulatków (tak?) motywów znanych z filmów akcji. Pomijając aspekt ewentualnego mrugania do widza dorosłego, mało odpowiednie dla młododziecięcych oczu wydaje mi się przygważdżanie rycerza do lodowej ściany przy pomocy strzał/sopli, spadanie i chwytanie się krańca w ostatnim momencie, walki o dynamice rodem z Mission Impossible czy innych Jamesów Bondów czy odciachanie śnieżnemu potworowi nogi. W ogóle zadziwiła mnie ilość prezentowanych złych emocji: złowieszcze wilki, wspomniane sceny walki, wyrachowanie jednego z bohaterów, powykrzywiane twarze nawet tych z założenia dobrych postaci. Moje prawie czteroletnie dziecko najzwyczajniej się bało (być może wiekiem rzeczywiście jeszcze nie dorosła). 

Zasmucił mnie niezmienny poziom stereotypów prezentowany w bajkach Disneya. Oczywiście zaraz rzucicie mi w twarz Anną, która typową księżniczką nie była, bo jednak pyskata i w jakiś tam sposób wyemancypowana. Ale! Dziewoja nawet najbardziej niezależna, obowiązkowo musi strzelać absurdalne fochy, koniec końców czekając na swojego one and only. Jak chłop zabójczo przystojny to zaraz wychodzą jego kiepskie zamiary; na jego drugim biegunie chłoptaś lekko przygłupawy, ale oczywiście o gołębim sercu; no i miłość, miłość jako lek na wszelkie katastrofy. 

Wiecie co, marzy mi się bajka, która będzie potrafiła opowiadać o pozytywnych rzeczach bez obowiązkowego wątku miłości, która zwalcza wszelkie przeciwności; bez dramatów, rozdzierania szat, umierania, więzienia, gróźb itp. (Jeśli znacie takie, to proszę wyżyjcie się poniżej ;) Taka opowieść, gdzie pierwszą reakcją na problemy nie będzie ucieczka w samotnię i odpychanie najbliższych, by dopiero po latach ewentualnie dokonać ponownej socjalizacji. W ogóle to zastanawiałam się nad przesłaniem tej historii. Oprócz oczywiście miłości jako leku na wszelkie przeciwności, co z racji bycia smętą racjonalną do bólu, trąci mi absurdem. I doszłam do wniosku, że dobrze obejrzeć tę bajkę z dzieckiem, by potem po swojemu opowiedzieć sens historii. Ale to chyba powinno obowiązywać przy każdej bajce, prawda?

A jakiś pozytyw, żeby nie było, że tylko marudzę? Pozytywny to był czas spędzony z córką. O! 

PS. No dobra, a teraz wrzucajcie dobre bajki ;)

0 komentarze:

Prześlij komentarz