Zawsze myślałam o sobie jako o tej, która poczynionych obietnic dotrzymuje. Choćby kosztem swojego, zwłaszcza teraz, wątłego wolnego czasu. Czasem nawet poczyniam ich zbyt dużo, co kończy się nocnymi zasiedzeniami, poszukiwaniami, obmyśliwaniami. Nie mówiąc już o wszelkich obietnicach złożonych dzieciarni, zwłaszcza tej starszej. Co oczywiście ma mieć moc wychowawczą, ale chwilowo wychodzę na tym jak Zabłocki na mydle, bo sama starszyzna tak chętna do spełniania swoich przyrzeczeń już nie jest. Obserwuję wręcz jakiś tlący się zmysł kombinatorski typu: "jakby zrobić, by się nie narobić". Ale dzisiaj nie o tym.
Ostatnimi czasy odrobinę przytłoczona czuję się obowiązkami matki i pracownicy. Doba wydaje się być za krótka, a nawet jak trochę tego czasu, to sił brakuje na konstruktywną działalność po godzinach rodzicielskich. Chociaż jak patrzę na chłopa mego osobistego, który sumiennie dzierży połowę naszych obowiązków, to widzę, że można. I podziwiam, skąd bierze siłę na wieczorne posiadówy zawodowe. Dla niego kawa to lekarstwo ordynowane raz dziennie w ilości 200 ml łykniętych na raz. Ja po trzech dziennie nie jestem w stanie wykrzesać kreatywności po dwudziestej pierwszej. W jego przypadku to zapewne pracoholizmowe geny, w moim - te bardziej leniwe.
Najprostszym sposobem pozbycia się lenia byłoby zapewne porządne wyspanie, odespanie, odpoczęcie nocne. I jak mamę kocham - nie zliczę, ile razy sobie zapowiadałam - "od dzisiaj chodzę spać przed dwudziestą trzecią". Zdziwicie się może, skąd taka, jednak późna, granica. Ano stąd, że trzymam się wiary w wielkość małych kroków. A że zazwyczaj kładę się o północy, to ta jedna smętna godzina tym małym krokiem być już powinna. I co? I klops.
Nie zliczę już jakich czynności zapobiegawczych nie stosowałam, by położyć się wcześniej. A to komputera na wieczór nie włączałam, o telewizji nie wspominając. A to chłopa prosiłam, by do wyra wyganiał mnie, gdy dwudziesta trzecia wybije. Nic, zero, null efektywności. Północ jest jakimś magicznym magnesem. Albo akurat dzieciarnia ma gorsze noce, albo obiadu gotowanie wymyślę o dwudziestej drugiej, albo włączę komputer, by ino pocztę sprawdzić, co kończy się jednak.....
No właśnie, czym się kończy? Gdzie są te czynniki warunkujące matki niewczesne spanie, prócz dzieci, obiadu i brudnej łazienki?
Punkt pierwszy - seriale, (nie)stety. Za dużo ich jest, zdecydowanie za dużo tych dobrych. Bo złe wyłączam od razu.
Punkt drugi - książki zbyt dobre, by odłożyć na półkę. I molizm książkowy, by czytać, czytać, czytać, a w dzień jest to kompletnie niemożliwe.
Punkt trzeci - matki sowość wybitnie niekompatybilna z dzieciowym skowronizmem.
I stoi matka w rozkroku każdego wieczora. Zrobić coś dla siebie, niezawodowego (bo na to paradoksalnie wieczorem już brak werwy), kosztem skróconego snu? Czy zrobić wyspaną matkę dla dzieci, ale z żalem, że nieprzeczytane, nieobejrzane, niewysłuchane, słowem, że duchowo ubogo? I choć mówić będą, że macierzyństwo niczego nie zabiera, to ja twierdzić będę, że zabiera. Mnie czasu na kulturę. I sen. Niczego nie skreślać.
0 komentarze:
Prześlij komentarz