W przeciągu ostatnich czterech lat nie wiem czy się zmieniłam/dojrzałam/ujrzałam prawdy objawione, ale na pewno mniej obchodzą mnie społecznie akceptowane normy wychowawcze dotyczące cezur czasowych . Z pewnością walnie do tego przyczyniło się pojawienie drugiego dziecka Posiadając jedną tylko Lulencję, zwłaszcza na początku, trzymałam się bowiem kurczowo wytycznych niczym ten Jack tych drzwi z Rose (jak wiadomo za dobrze to się nie kończyło). I choć nie potrafię zgodzić się z wieloma aspektami dotyczącymi niby to łatwiejszego chowania dwójki dzieci zamiast jednego, to wybiórczy olewizm (szczęśliwie!) w końcu doszedł do głosu.
Niedawno podpytywałam mniej lub bardziej znajome mamy z realu i nierealu na temat systemu usypiania ich okołoczteroletnich dzieci. Tak z ciekawości, by się zorientować jak na tle ogółu prezentuje się moje starsze dziewczę i, ku mojemu zdziwieniu, się było okazało, że w tym aspekcie w normie się najwyraźniej nie mieści. Bo: primo - nie zasypia samodzielnie; secundo: zasypia z rodzicem najczęściej na podłodze; tertio: wymaga przed zaśnięciem pewnych rytuałów specjalnych, typu: "mamusiu, trzymaj mi nóżki!" (nie żeby ktoś ją kiedy wiązał, czy cuś). I to moje zdziwienie początkowo miało pewien odcień niepewności, by nie powiedzieć - posmak rodzicielskiej porażki. Przy czym dosyć płynnie przeszło w krótkie: chrzanić to! grunt, że śpi.
Oczywiście najprawdopodobniej jest to pójście na bałamutne skróty, matczyne (ojcowskie też!) lenistwo i wchodzenie sobie na głowę. Ale wiem też jedno: w przeciągu kilku minut jestem w stanie wymyślić kilka powodów, dla których tak łatwo z usypiania czterolatki na podłodze nie zrezygnuję (chyba, że mnie sama zainteresowana wypchnie za próg pokoju).
Gwarant przedłużonego snu matki…
Jedyną okazją, by matka przespała więcej niż sześć godzin (choć nie mówię, że koniecznie cięgiem) jest gdy zaśnie razem z dzieciem. Jakoś średnio chce się potem matce wstać i zabierać do porządków okołodomowych, jak już zaległa w podłogowe pościele. Działa to oczywiście niekorzystnie na aktywność książkowoblogowoserialową, ale matka nie robot, spać musi.
… a kręgosłup będzie cię błogosławił
Nie cierpię wspólnego gniecenia się w mikrołóżku prosto z Ikei, a jedynie podłoga pozwala na w miarę komfortowe kontynuowanie snu, jeśli rozpocznie się on (ten sen) podczas tysięczny raz opowiadanego Czerwonego Kapturka. Pewnym utrudnieniem bywają jeszcze nieusunięte z oczu soczewki, ale stanowią one mniejszy dyskomfort niż powykręcany w różne kąty kręgosłup. A tak w ogóle to kręgosłup za podłogę powinien być wdzięczny. O ile zdrowiej tak się porządnie na twardym (ok, usłanym kilkoma kocami) wyłożyć?!
Ładowanie rodzicielskiej cierpliwości
Fizycznie odczuwalna bliskość dziecięcia (w trakcie procesu usypiania) rekompensuje wcześniejsze dziennowieczorne wybryki. W końcu śpi i nie zwiewa, i nie gada, i nie pyta, i talerzy nie rozwala ;) To chwila na naładowanie matczynych baterii i wgranie do systemu widoku kontrolnego odtwarzanego, gdy wybryki i zbójowania przekraczają wszelkie akceptowalne normy. Na zasadzie: „pamiętaj, niezależnie od wszystkiego ona kiedyś się w końcu zmęczy i padnie. I będzie spokój. Dasz radę! Yes, you can!”.
Zadośćuczynienie
Nie jestem na tyle mądra, by wiedzieć jak to działa, ale faktem jest, że po gorszym dniu tym bardziej wieczorami lgniemy do siebie. By jakoś zrekompensować sobie braki czasu, nerwy, nie odbyte rozmowy, nie dokonane wyprzytulania. To czas na przeprosiny, wyjaśnienia, objaśnienia. To jeden z elementów bycia tylko we dwie, a tego ostatnimi czasy jak na lekarstwo. Choć to przecież niezbędne lekarstwo.
I już się zapędzałam, by pisać dalej, ale głowa przypomniała o tym, że o plusach usypiania dziecka już kiedyś wspominałam. Potraktujmy to więc jako extended podłoga version. Zresztą o dziecioworodzicielskim śnie nigdy dosyć. A sen w tym wypadku niekoniecznie musi być najbardziej kluczowym efektem. Prawda?
0 komentarze:
Prześlij komentarz