Ciepło myślałam o nadchodzącej Wielkanocy jako perspektywie domowych pieleszy, ale i gości oraz umiarkowanego wizytowania. Na spokojnie, bez pośpiechu, w swoim tempie. Jeszcze chwilę przed zapowiadało się dobrze, chociaż ciche wróbelki ćwierkały, że zapewne za długo ta dobroć nie potrwa, zgodnie z zasadą: "Im bardziej na coś czekasz, tym mocniej się rozczarujesz". Nie myliłam się, a spośród szerokiego wachlarza atrakcji wisienką na torcie okazała się niedokładna kalkulacja ilości jajek niezbędnych do świętowania.
Przeorał mnie ten czas. Głównie fizycznie. Mikro ilości snu, ciągła zmiana planów, bieganie od jednej chorowitkowej do drugiej i typowanie: "co tu się jeszcze pokiereszuje". Ale po kolejnej nieprzespanej nocy, pijąc tę trzecią kawę, która i tak nie działa, już cieplej myślę o mijającej Wielkanocy.
Bo, jak rzadko, mieliśmy w tych atrakcjach pomoc, co z jednej strony może prowokować narzekanie, jak nam ciężko bez babci, ale również docenić ten dobry zbieg okoliczności.
Bo zrobiłam parę rzeczy, o których nie wiedziałam, że potrafię - np. stanie w kuchni cały dzień i pieczenie czterech rzutów babeczek poganianych szarlotką, o obiedzie nie wspominając ;)
Bo były momenty:
- wiosenny spacer, nieco na ryzyko, ale pierwszy od dawna w pełnym składzie;
- wieczorny cydr na balkonie;
- wspólne mycie okien ze starszyzną (proszę nie komentować ;);
- rodzinne tańce z Hanką na plecach;
- siostra własna dawno nie widziana;
- tatoautorska koncepcja gry pt. "Król Rygi", choć nagrody jeszcze nie skonsumowane.
Bo Hanka zaczęła na dobre chodzić ;)
I póki jeszcze jestem w stanie dostrzec te momenty i się przy nich uśmiechnąć (choćby półgębkiem, choćby koślawo) to tak szybko ze mną (a pośrednio i z dziećmi) aż tak źle nie będzie. Nie będzie?
Ps. A jajek w końcu i tak starczyło ;)
Ps. 2. W końcu przecież wspiera nas owca ;)
0 komentarze:
Prześlij komentarz