Oto Kasia. Kasia ma pięć lat. Kasia uwielbia prowadzić nieskończone dyskusje na przeróżne tematy. Kasia nie boi się prostych pytań i drażliwych odpowiedzi: "Co to tak śmierdzi?" "Twoja kanapka!". Z Kasią można się fantastycznie bawić; ma tysiąc pomysłów na minutę, ale trzeba uważać, bo czasem gryzie. Gdyby tak się mocniej zastanowić, Kasia potrafi być rzeczywiście niebezpieczna: "Wiesz mamo, przyszła do mnie Kasia i zaczęła mi tak obcinać paznokcie, że aż do kwri. Tak się lała krwa, że po chwili cały dom był zakwrwiawiony. Mówię ci mamusiu, wszędzie było pełno kwri. Nawet u Kasi w oku i w uchu. No masakra!". Z Kasi dobra jest wspólniczka czynów wszelakich, bo chętnie bierze winę na siebie. "To nie ja wylałam sok, to Kasia! Mamo, to Kasia wywaliła Anię!". Kasia jest dosyć wątłego zdrowia, stąd często nie może podróżować i zostaje w domu, jednym z trzech domów.
Kasia ma pięć lat i nie istnieje.
Jak się zapewne domyślicie, Kasia jest wymyśloną przyjaciółką mojej córki. I to nie pierwszą, bo palmę pierwszeństwa dzierży Krzyś. Z nim życie było bardziej hardkorowe. Krzyś pojawił się jakieś dwa i pół roku temu, gdy nie wiedziałam, że już jestem w ciąży z Anką. "Z kim Lulko rozmawiasz? Z Krzysiem, moim braciszkiem". Krzyś bywał z nami ciągle, Krzysia trzeba było uwzględniać w trakcie posiłków, trzymać za rękę w trakcie spacerów, robić dla niego babki w piaskownicy, starać się nie zdeptać w mieszkaniu. Krzyś, w przeciwieństwie do Kasi, był pogodnym i przyjaznym chłopcem, nie rozrabiał, chętnie poddawał się wszelkim pomysłom Lulki.... wróć! powinnam użyć czasu teraźniejszego. Krzyś jest pogodnym i przyjaznym chłopcem... Dalej istnieje, tylko ostatnimi czasy mocno zbobasowiał i, według twórczyni, stał się młodszym bratem Kasi, z racji mikrego wieku i niemożności chodzenia zazwyczaj w zabawie nieobecnym.
Zapytacie pewnie - co ja na to?
Ja więc przyjęłam Krzysia, a potem Kasię z dobrodziejstwem inwentarza. Nie jestem specjalistą, ani nawet obok takiego nie stałam, ale nie wydawało mi się dobrym pomysłem wyśmiewanie dziecka, prostowanie tej idei, ignorowanie niby-ludzia. To jest pewien koncept dziecka, z którym jest ono, z doświadczenia widzę, mocno związane. Nie zamierzam podkopywać inwencji i kreatywności dziecka z powodu własnej przyziemności. Co więcej, jest to idea, z której również ja mogę czerpać, abstrahując już o korzyściach z puszczania wodzy fantazji. Dla przykładu: Krzyś jakoś tam pomógł ogarnąć sytuację stania się starszą siostrą; rozmowy o zachowaniach Kasi są elementem pokazywania dziecku jak radzić sobie w trudnych sytuacjach. Sytuacje, jakie odgrywają się w tej wyimaginowanej relacji, a których bywam świadkiem/słuchaczem, mogą wskazywać, co dziecko gryzie, a czego nie powie lub w pędzie umyka. Z jednej strony może to źle świadczyć o naszej matka-córka codziennej więzi. Z drugiej jednak nauczyłam się pewnej pokory, bo z każdego podejścia, relacji, punktu widzenia można i należy korzystać. Na moje oko i ucho nie ma między nami bariery w klasycznej rozmowie. Obym miała rację.
Na koniec trochę faktów. Szybki research w zasobach internetowych wykazał, że posiadanie przyjaciela "na niby" jest normalnym etapem rozwoju dziecka kilkuletniego. Ma ono, między innymi, stymulować rozwój umysłowy i społeczny pacholęcia, ułatwiać mu przeżywanie negatywnych uczuć i uczyć go nazywania emocji wszelakich. Są sytuacje, gdy wyimaginowany przyjaciel może stanowić oznakę problemów dziecka, zwłaszcza gdy obecny jest relatywnie długo (wskazują, że do wieku szkolnego), dziecko zamyka się w sobie, unika kontaktu i zabawy z rówieśnikami albo wykazuje przesadną agresywność w relacji z tymże przyjacielem. W takich wypadkach internet zaleca kontakt z psychologiem. I to chyba dobra rada.
Co Wy na to? Wasze dzieci też mają swoich wymyślonych przyjaciół? Spokojnych Krzysiów czy ekstremalne Kasie? Podzielcie się, a ja tymczasem biegnę wesprzeć Lulkę w kolejnej rozmowie wychowawczej z Kasią.