27.7.16


Oto Kasia. Kasia ma pięć lat. Kasia uwielbia prowadzić nieskończone dyskusje na przeróżne tematy. Kasia nie boi się prostych pytań i drażliwych odpowiedzi: "Co to tak śmierdzi?" "Twoja kanapka!". Z Kasią można się fantastycznie bawić; ma tysiąc pomysłów na minutę, ale trzeba uważać, bo czasem gryzie. Gdyby tak się mocniej zastanowić, Kasia potrafi być rzeczywiście niebezpieczna: "Wiesz mamo, przyszła do mnie Kasia i zaczęła mi tak obcinać paznokcie, że aż do kwri. Tak się lała krwa, że po chwili cały dom był zakwrwiawiony. Mówię ci mamusiu, wszędzie było pełno kwri. Nawet u Kasi w oku i w uchu. No masakra!". Z Kasi dobra jest wspólniczka czynów wszelakich, bo chętnie bierze winę na siebie. "To nie ja wylałam sok, to Kasia! Mamo, to Kasia wywaliła Anię!". Kasia jest dosyć wątłego zdrowia, stąd często nie może podróżować i zostaje w domu, jednym z trzech domów. 
Kasia ma pięć lat i nie istnieje.

Jak się zapewne domyślicie, Kasia jest wymyśloną przyjaciółką mojej córki. I to nie pierwszą, bo palmę pierwszeństwa dzierży Krzyś. Z nim życie było bardziej hardkorowe. Krzyś pojawił się jakieś dwa i pół roku temu, gdy nie wiedziałam, że już jestem w ciąży z Anką. "Z kim Lulko rozmawiasz? Z Krzysiem, moim braciszkiem". Krzyś bywał z nami ciągle, Krzysia trzeba było uwzględniać w trakcie posiłków, trzymać za rękę w trakcie spacerów, robić dla niego babki w piaskownicy, starać się nie zdeptać w mieszkaniu. Krzyś, w przeciwieństwie do Kasi, był pogodnym i przyjaznym chłopcem, nie rozrabiał, chętnie poddawał się wszelkim pomysłom Lulki.... wróć! powinnam użyć czasu teraźniejszego. Krzyś jest pogodnym i przyjaznym chłopcem... Dalej istnieje, tylko ostatnimi czasy mocno zbobasowiał i, według twórczyni, stał się młodszym bratem Kasi, z racji mikrego wieku i niemożności chodzenia zazwyczaj w zabawie nieobecnym.

Zapytacie pewnie - co ja na to?
Ja więc przyjęłam Krzysia, a potem Kasię z dobrodziejstwem inwentarza. Nie jestem specjalistą, ani nawet obok takiego nie stałam, ale nie wydawało mi się dobrym pomysłem wyśmiewanie dziecka, prostowanie tej idei, ignorowanie niby-ludzia. To jest pewien koncept dziecka, z którym jest ono, z doświadczenia widzę, mocno związane. Nie zamierzam podkopywać inwencji i kreatywności dziecka z powodu własnej przyziemności. Co więcej, jest to idea, z której również ja mogę czerpać, abstrahując już o korzyściach z puszczania wodzy fantazji. Dla przykładu: Krzyś jakoś tam pomógł ogarnąć sytuację stania się starszą siostrą; rozmowy o zachowaniach Kasi są elementem pokazywania dziecku jak radzić sobie w trudnych sytuacjach. Sytuacje, jakie odgrywają się w tej wyimaginowanej relacji, a których bywam świadkiem/słuchaczem, mogą wskazywać, co dziecko gryzie, a czego nie powie lub w pędzie umyka. Z jednej strony może to źle świadczyć o naszej matka-córka codziennej więzi. Z drugiej jednak nauczyłam się pewnej pokory, bo z każdego podejścia, relacji, punktu widzenia można i należy korzystać. Na moje oko i ucho nie ma między nami bariery w klasycznej rozmowie. Obym miała rację.

Na koniec trochę faktów. Szybki research w zasobach internetowych wykazał, że posiadanie przyjaciela "na niby" jest normalnym etapem rozwoju dziecka kilkuletniego. Ma ono, między innymi, stymulować rozwój umysłowy i społeczny pacholęcia, ułatwiać mu przeżywanie negatywnych uczuć i uczyć go nazywania emocji wszelakich. Są sytuacje, gdy wyimaginowany przyjaciel może stanowić oznakę problemów dziecka, zwłaszcza gdy obecny jest relatywnie długo (wskazują, że do wieku szkolnego), dziecko zamyka się w sobie, unika kontaktu i zabawy z rówieśnikami albo wykazuje przesadną agresywność w relacji z tymże przyjacielem. W takich wypadkach internet zaleca kontakt z psychologiem. I to chyba dobra rada.

Co Wy na to? Wasze dzieci też mają swoich wymyślonych przyjaciół? Spokojnych Krzysiów czy ekstremalne Kasie? Podzielcie się, a ja tymczasem biegnę wesprzeć Lulkę w kolejnej rozmowie wychowawczej z Kasią. 

10.7.16


Dla dziecka w wieku do lat trzech najlepsze otoczenie i najlepszą opiekę może zapewnić rodzic (pomijając wszelkie patologie lub nieszczęśliwe zdarzenia). Rodzic jednak też człowiek, potrzebuje w końcu wyjść do ludzi, a pieniądze jednak nie rosną w trawie. Skoro rzadko które dziecię wytrzyma przy biurku czy kasie osiem godzin bez marudzenia dając rodzicowi w spokoju popracować, to na czas ten trzeba dziecko komuś powierzyć. Opcji jest kilka: babcia, niania, żłobek. Należąc do gatunku: „nie znam się, więc nie wypowiem” tylko w tym ostatnim temacie mogę podyskutować.

Wiele matek u progu powrotu do pracy po odsiedzonym macierzyńskorodzicielskim (tak, wiem, urlop pierwsza klasa lux!) zasięga opinii wśród krewnych, znajomych, w Internecie. Czyta na blogach rodzicielskich zalety i wady żłobkowania, wśród tych znajdując określenie żłobka jako przechowalni stawiając znak równości ze złem mniej lub bardziej koniecznym. Ja natomiast zgodzę się, że żłobek to swoista przechowalnia, ale pozbawiając go aż tak pejoratywnego znaczenia. Już prędziutko tłumaczę, zanim zastukacie się w głowę, co ja plotę i skąd ta moja bezduszność.

Oddając dziecko do przybytku żłobkowego na osiem godzin dziennie zależy mi wyłącznie (tylko lub aż!) na tym, by to dziecko zostało objęte kompetentną i odpowiedzialną opieką. By zostało nakarmione i napojone, gdy głodne i zmęczone; przytulone, gdy smutne; położone spać, gdy zmęczone; przebrane, gdy się zabrudzi. By zostało mu zapewnione trochę zabawy, spaceru, świeżego powietrza. I tyle, niczego więcej nie wymagam. Absolutnie nie zależy mi na full opcjach zajęć dodatkowych; w tyłku mam angielski, który przez godzinę w tygodniu jest ściemą absolutną; teatrzyki, różnoterapie? w porządku, ale nie w tym rzecz. Rzecz jest bowiem w świadomości graniczącej z pewnością, że gdy my jesteśmy w pracy, z naszym dzieckiem jest ktoś, kto zaspokaja większość jego potrzeb. Ktoś, która z racji posiadanego wykształcenia, a często również doświadczenia jest do tego przygotowany. Mówiąc krótko - zależy mi na bezpiecznym przechowaniu dziecka pod opieką wykwalifikowanych osób w miejscu do tego przystosowanym. Ot, definicja przechowalni.

Oczywiście jestem świadoma ewentualnych negatywów przebywania dziecka w żłobku: brak indywidualnej opieki, chorowanie, przebodźcowanie, rywalizacja. Sami wiecie, że serce mi się krajało puszczając drugorodną do przybytku żłobkowego. Ale tę decyzję każdy rodzic musi podjąć samodzielnie i nie nam to oceniać. DLA NAS (podkreślam to specjalnie), po zestawieniu wszystkich za i przeciw, ta droga okazała się bardziej dostępną (tak, mówię również o placówkach prywatnych), bezpieczną (przynajmniej według teorii i litery prawa) oraz realną ekonomicznie niż jakakolwiek inna forma zewnętrznej opieki nad dzieckiem. Stąd podążamy nią już drugi raz.

Na koniec chciałabym podrzucić jeszcze jedną myśl. Główną funkcją żłobka jest kompetentne i odpowiednie zaopiekowanie się dzieckiem do lat trzech (przechowanie) przez kilka godzin dziennie. Wybierając placówkę warto więc mieć na uwadze przede wszystkim jakość podstawowej opieki: sposób żywienia, liczbę dzieci i opiekunów, posiadanie kawałka ogródka/placu zabaw, kontakt między opiekunami a dzieckiem, obowiązujące zasady itd. Multum atrakcji i fajerwerków to tylko dodatek. Kolorowy i przyciągający, ale tylko dodatek.

3.7.16

Rzadko piszę o naszych wyjazdach. Głównie dlatego, że ostatnimi wolnymi czasy kręcimy się jedynie w trasie Kraków-babcia jedna-babcia druga-Kraków. Hanek, młodsze pacholęcie, fanką podróży nie jest, a ja fanką masochizmu z Hanką na pokładzie również nie. Stąd też nasze podróżnicze dalekie destynacje są pieśnią tak samo dalekiej przyszłości. Dość powiedzieć, że jedyną moją reakcją na mężowe hasło: "Jedziemy do Bułgarii?" było: "Chyba ty!".

Krótkie wypady w okolice wszelakie nam się jednak zdarzają. Szczególnie polecić chcę miejsce, gdzie można spędzić przed- czy popołudnie równie zdrowo jak przyjemnie. Nie ukrywam, że to  propozycja szczególnie kusząca dla Krakusów: nam tam niedaleko, a gdy się jest zmotoryzowanym, to już w ogóle. Jeśli brak pomysłu na zagospodarowanie dzieciarni, a masz do dyspozycji kilka godzin, a trzy w zupełności wystarczą, to pędem zdążajcie ku Wieliczce. I nie, nie do kopalni. Do tężni!

Tężnia solankowa w Wieliczce jest z założenia miejscem terapeutycznym dla osób borykających się z wszelkimi niedomaganiami układu oddechowego. Mamy na pokładzie alergiczkę z nawracającymi zapaleniami oskrzeli, więc pierwszy raz udaliśmy się tam właśnie z tego powodu. Inhalacje solnym aerozolem zostały zaproponowane przez lekarza jako kuracja wspomagająca oraz na wzmocnienie pannowej odporności. Ale jeździmy tam również dla dobra zdrowotnego całej familii, by przeczyścić drogi oddechowe codziennie męczone krakowskim syfopowietrzem. Stąd to opcja dla każdego.

Miejsce jest fajnie pomyślane. Efekt terapeutyczny inhalacji uzyskuje się po półgodzinnym pobycie w tężni. Jak dorosły nie ma problemu, bo sobie zawsze może wziąć książkę, gazetę, film na tablecie, to zazwyczaj dzieciarnia aż taka skłonna do siedzenia w jednym miejscu nie jest. Lekarstwem na nudę jest wieża widokowa z dwoma poziomami, na którą można się z dziećmi wdrapać i podziwiać okolicę, w skrajnych przypadkach skupiać się tylko na wdrapywaniu. Dookoła sporo ławek, fontanna, zadaszenia. Wiele nie trzeba wysiłku, by przetrzymać małoletnich choćby i te pół godziny.

("Mamo, nie udawaj, że mnie tak kochasz, lizaka i tak mi nie kupiłaś")

Niebagatelną zaletą jest bliskość fajnego placu zabaw, który w kryzysowych sytuacjach stanowi nagrodę za cierpliwość inhalacyjną. (Ujęcie na plac, wcale nie na tulącą się Hankę-odkryte-ucho).

Placyk bez zadrzewienia, ale komu gorąco, to może zmykać do równie nieodległego Parku Św. Kingi. Tam znów kolejna atrakcja, jeśli tylko jest sobota i godzina okołopołudniowa. W tym bowiem czasie (dokładnie od 11.00), w sezonie letnim odbywa się koncert orkiestry górniczej. Powiecie, eee, co to za atrakcja dla dzieci... No to spójrzcie na Lulkę. Blisko półtorej godziny! Na jej własną prośbę!

Jako, że wakacje, to naprawdę zalecam udać się tam w upały, bo po przekroczeniu progów tężni temperatura wokół nas spada o dobrych kilka stopni, a w samej wieży, to nawet o kilkanaście. Ale, jak widać na załączonym obrazku drugim, bywamy tam również wczesną wiosną. Zwłaszcza wtedy, gdy się matce nie chce sprawdzić, czy już otworzyli, czy dopiero za kilka tygodni... W ogóle zastanawiam się, czy nie powinniśmy postarać się o karty stałego klienta, bo kto nas odwiedza, tam go zawozimy.

Z czystym sercem i sumieniem polecam: dobre miejsce na zdrowy relaks.
Bez zbędnego gadania, bo wszystkie szczegóły (cennik, godziny otwarcia, zalecenia itd.) znajdziecie pod adresem: Tężnia Solankowa w Wieliczce.