12.10.17


Czy Wasze dzieci korzystają z trampolin?
Zapewne większość z Was potwierdzi. Jest to w końcu jedna z atrakcji uwielbianych przez dzieci w każdym chyba wieku. Rosnąca popularność trampolin ulokowanych w przydomowych ogródkach również o tym świadczy.

A czy wiecie, że korzystanie z trampolin nie jest zalecane dla dzieci poniżej 6 roku życia? [1]
Ja szczerze mówiąc nie miałam o tym pojęcia i pewnie byłabym nieświadoma do tej pory, gdyby nie kilka dziewczyn z jednego z forów rodzicielskich, na którym sporadycznie się udzielam.

Okazuje się, że kilka miesięcy temu głośny był przypadek trzylatka z Florydy, który w trakcie zwykłego skakania na trampolinie doznał złamania kości udowej. Cała dolna część ciała dziecka musiała zostać unieruchomiona w gipsie na 6 tygodni, co wiązało się z ogromnym bólem i dyskomfortem chłopca. W związku z tą sytuacją mama chłopca wystosowała apel do innych rodziców o zwrócenie szczególnej uwagi na kwestię korzystania przez małe dzieci z tego sprzętu (wersja angielska niestety).

Po zapoznaniu się z tą historią poszperałam w naukowej literaturze, by dowiedzieć się więcej na temat ryzyka korzystania przez małe dzieci z trampoliny. Co istotne, w każdym artykule, który przeglądałam zawsze było zaznaczone, by nie dopuszczać do korzystania z trampoliny przez dzieci poniżej szóstego roku życia. Poniżej przedstawiam kilka najważniejszych powodów [w nawiasach podałam źródła naukowe, żeby nie było, że wymyślam ;)]:

  • Dane pozyskane z kanadyjskich szpitali wskazują, że dzieci poniżej 4 roku życia częściej są hospitalizowane w wyniku urazów nabytych na trampolinie niż dzieci z innych przedziałów wiekowych [2]
  • U dzieci w wieku 2-5 lat dużo częściej, niż u dzieci starszych, występują urazy i złamania kości w wyniku wypadków na trampolinie [2]. Dodatkowo siły oddziałujące w trakcie zabawy na stawy kolanowe i skokowe tak małych dzieci mogą spowodować zaburzenia wzrostu i rozwoju elementów ich budowy [3]
  • W przypadku jednoczesnego korzystania z trampoliny przez więcej osób, zdecydowanie wzrasta ryzyko urazów właśnie tych najmłodszych (i najlżejszych) użytkowników. Jednym z głównych powodów jest fakt, że ciężcy skakacze generują dużo większe siły odbicia w trakcie skakania niż mniejsi użytkownicy. W trakcie wspólnej zabawy małe, lekkie ciałko pochłania tą energię, często dla niego zbyt dużą. Szacuje się, że przy znacznych różnicach wagi dzieciaków, ciało tego lżejszego absorbuje podczas opadania energię większą nawet niż ta doświadczana po zeskoku na twardy grunt! A gdy dodać do tego zazwyczaj nieco mniejsze, z racji wieku, zdolności motoryczne, to nic dziwnego, że ryzyko złamań i zwichnięć u mniejszych dzieci znacząco rośnie. I to nawet pomijając możliwość kolizji w trakcie zabawy z innymi użytkownikami [2]. Z tego chociażby powodu zaleca się korzystanie z trampoliny tylko przez jedną osobę w danym czasie.
Przedstawione wnioski i obserwacje z pewnością nie wyczerpują tematu, zwłaszcza że nie jestem ortopedą ani fizjoterapeutą. Do mnie natomiast przemawiają, stąd pomyślałam, że i dla Was będą warte rozważenia. I dłużej się zastanowię, zanim wybierzemy się z dziewczynami poskakać.

Jestem ogromnie ciekawa waszej opinii lub doświadczeń! A może jest wśród Was fizjoterapeuta lub lekarz i mógłby się wypowiedzieć?

[1] http://newsroom.aaos.org/patient-resources/prevent-injuries-america/trampoline-safety.html
[2] http://pediatrics.aappublications.org/content/pediatrics/early/2012/09/19/peds.2012-2082.full.pdf
[3] https://link.springer.com/content/pdf/10.1007%2Fs12519-013-0416-2.pdf

------------------------------------------------------------------------------------------------
A jako bonus przedstawiam podstawowe zalecenia Amerykańskiej Akademii Chirurgów Ortopedów (AAOS, [1]), odnośnie bezpiecznego korzystania z trampolin (tłumaczenie własne):

  • Nie pozwalaj na korzystanie z trampoliny przez dzieci poniżej szóstego roku życia.
  • Zapewnij nadzór osób dorosłych, środki bezpieczeństwa oraz instruktaż w przypadku używania trampoliny w trakcie zajęć wychowania fizycznego, gimnastyki i podobnych aktywności.
  • Pozwalaj na korzystanie z trampoliny tylko przez jedną osobę w danym czasie.
  • Upewnij się, że podczas korzystania z trampoliny obecne są osoby obserwujące. Nie wykonuj salt i innych manewrów wysokiego ryzyka bez odpowiedniego nadzoru i instruktażu; powinny one być ćwiczone wyłączne z zapewnieniem prawidłowego zabezpieczenia takiego jak uprząż.
  • Ustaw trampolinę na równym i płaskim terenie.
  • Upewnij się, że klamry, pasy zabezpieczające oraz pobliska powierzchnia lądowania są odpowiednio zabezpieczone.
  • Regularnie sprawdzaj stan techniczny sprzętu; nie korzystaj ze sprzętu zniszczonego lub uszkodzonego.
  • Siatka zabezpieczająca otaczająca trampolinę nie stanowi pełnego zabezpieczenia przed powstaniem urazów.
  • Po zakończonej zabawie odstawiaj drabinkę, by dzieci nie korzystały ze sprzętu bez nadzoru.

1.9.17


Dziecko moje młodsze właśnie po raz ostatni przekroczyło próg żłobka. Nie wiem czy trafiła nam się taka dobra placówka, ale moim dzieciakom raczej krzywdy nie zrobiła, a obie moje panny tam uczęszczały. Z racji tego, że zapewne już na zawsze żegnamy się z instytucją żłobka spisałam listę kilku sposobów, rad czy idei, których uświadomienie ułatwiło nam na przestrzeni tych kilku lat ogarnięcie żłobkowej rzeczywistości. Dzielę się z Wami, bo może nasze doświadczenie pozwoli i Wam trochę łatwiej lub choćby inaczej ugryźć ten dosyć stresujący dla wielu rodziców temat. Mogą one zainteresować również rodziców przedszkolaków, bo sam schemat zachowań często jest podobny, mimo tego, że dzieci już trochę większe.

Od razu serdecznie Was zachęcam, byście w komentarzach podrzucali inne ewentualne rady czy swoje świeże spojrzenie, na pewno o wielu sprawach zapomniałam J

∙ Pierwsza sprawa – chyba najważniejsza. Nie dajcie się wpędzić w poczucie winy, że jesteście wyrodnymi, wygodnymi czy nieczułymi rodzicami, bo puszczacie dziecko do żłobka. To jest wasza decyzja, najczęściej bardzo dobrze przemyślana. Nie musicie nikomu się tłumaczyć, dlaczego Wasze dziecko będzie spędzać kilka godzin w placówce zamiast z rodzicem czy opiekunką, nie musicie niczego udowadniać. To jest wasza decyzja, do jasnej cholery, a jak ktoś chce pomóc to inaczej można pomóc niż przez durnogadanie.

∙ Wyciśnijcie z adaptacji, ile się da. Jeśli macie możliwość, przedłużajcie stopniowo czas przebywania dziecka w żłobku, spędzajcie tam czas razem. Jeśli jednak nie ma możliwości przedłużonej adaptacji w waszej placówce, to wiedzcie, ze najprawdopodobniej opiekunki zrobią, co w ich mocy, by poprawić samopoczucie waszym dzieciom.

∙ Spokój rodzica pomaga w osiągnięciu spokoju dziecka. Ilekroć udało mi się zachować spokój w sytuacjach kryzysowych, które nie oszukujmy się, będą następować, tym większą akceptację w podejściu dziecka byłam w stanie zauważyć.

∙ Po wyjściu ze żłobka dobrze jest zapewnić sobie czas z dzieckiem. Sama wiem, że zakupy, że późny obiad, że zmęczenie popołudnie rzadko sprzyjają, ale fajnie jest spędzić godzinkę czy dwie z dzieckiem czy to na zabawie, spacerze, przytulasach, rozmowie, ale razem. Takie pozytywne ładowanie akumulatorów, i działa to w obie strony, obiecuję!

∙ Należy przygotować się również na to, że z placówki wybiegnie diabeł tasmański zarówno pod względem energii jak i emocji. Energię dobrze spożytkować znów na spacerze, placu zabaw czy przyjacielskich przepychankach-przewalankach; biegania, skakania – tego rodzaju swobodnego ruchu zazwyczaj w placówce z powodów chociażby bezpieczeństwa brakuje; ja dzieciom daję się zwyczajnie wybiegać.

∙ W przypadku zachowań wynikających z intensywnych emocji zaproponuję tylko jedno – bądźmy wyrozumiali. Pobyt w żłobku wiąże się z mniejszym lub większym hamowaniem emocji wynikającym z przebywania w miejscu, które nie zapewnia dziecku pełnego POCZUCIA bezpieczeństwa, co nie oznacza, że w miejscu złym. Podobnie jest z nami dorosłymi. W pracy czy miejscu publicznym często poskramiamy emocje czy reakcje zgodnie z przyjętymi normami współżycia społecznego czy poczucia wstydu. Wszelka para i stres najintensywniej uchodzi z nas, gdy znajdziemy się w domu, u siebie, w miejscu, w którym czujemy się najbezpieczniej. Identyczny mechanizm dotyczy dzieci, a dołóżcie do tego jeszcze często niemożność wyraźnego komunikowania swoich potrzeb w przypadku dzieci młodszych. Nie dziwota, że frustracje, lęki, niepewności gdzieś upust muszą znaleźć, oczywiście do pewnych granic, o czym poniżej.

∙ Jeśli widzimy (po zachowaniu dziecka na przykład) lub nawet czujemy coś niepokojącego (ostatnio pisała o tym u siebie Mamaszka.pl!) to spróbujmy poszukać innego miejsca. Chciałabym uczulić tylko na jedno – nie ma żłobków idealnych (chyba, że ja nie znalazłam ;)). Bądźmy jednak do wyboru dobrze przygotowani; przemyślmy, na czym nam zależy, a który aspekt w naszej sytuacji możemy odpuścić lub jakoś zrekompensować. Podejście opiekunów, wyżywienie, własny plac zabaw, zajęcia dodatkowe, opinie rodziców, ale i finanse, czas dojazdu, odległość od miejsca zamieszkania/pracy - to wszystko, a nawet i więcej, można brać pod uwagę.

∙ W funkcjonowaniu żłobkowym fajnie mogą zadziałać okresowe wagary nie wynikające z choroby (bo tego absolutnie nikomu nie życzę). W naszym przypadku widziałam potem większą chęć czy akceptację pobytu w żłobku (może napełnienie kubeczka bliskości i obecności rodzica pomaga w kolejnych kilkugodzinnych rozłąkach?).

∙ A propos chorowania - dobrze jest założyć na spokojnie, że dziecko co jakiś czas będzie łapać infekcje. W dużej mierze jest to nieuniknione, biorąc pod uwagę te kilka godzin spędzanych zazwyczaj w jednym pomieszczeniu z innymi dziećmi i dorosłymi. Pozostawia to pole do ewentualnych miłych zaskoczeń w tym zakresie. 

∙ Na koniec jeszcze tylko chciałabym zwrócić uwagę na jedną drobną rzecz. Mała zmiana nawet w stosowanej nomenklaturze wpływa na podejście rodzica: „Oddaję dziecko do żłobka” vs „Moje dziecko będzie uczęszczać do żłobka” – czujecie różnicę? ;)

Trochę mi szkoda, że młodsza córka, jako grudniak dosyć wcześnie załapała się na przedszkole. Tam bardziej promuje się samodzielność, samoradzenie sobie z emocjami, wymagania stawiane podopiecznym są już jednak takie dojrzalsze. Również liczba dzieci przypadająca na jednego opiekuna jest większa, a dziecko wciąż potrzebuje zwyczajnego wyściskania, wyprzytulania i pogłaskania po głowie. I o to w żłobku chyba jednak nieco łatwiej.

A na koniec zwracam się jeszcze raz do Was, rodziców obecnych lub byłych żłobkowiczów – co moglibyście przekazać, jak podnieść na duchu, wesprzeć zestresowanych rodziców dzieci debiutujących? Niech im będzie łatwiej niż nam ;)

28.8.17



W czasach, gdy blog działał odrobinę prężniej dzieliłam się z Wami książkami i ideami, które mnie inspirowały. Wciąż czytam, próbuję, zmieniam perspektywę. Uczę się, że mimo wszelkich niedoskonałości, ciągłych rodzicielskich niedoróbek można w znacznym stopniu ograniczyć stres i sobie i dziecku. Spostrzegam, że wyrzucenie z głowy odgórnego harmonogramu na rzecz wsłuchania się we własne dziecko pomaga zdobywać kolejne stopnie w jego dojrzałości. 
I mam na to dwa dosyć konkretne przykłady.

Część z Was być może pamięta, że jedna z moich córek była dosyć zagorzałą entuzjastką ssania kciuka. Delikatnie dzieliłam się z Wami swoimi obawami, prywatnie dochodząc już do nieco obsesyjnego traktowania tematu. Zrozumiałam wtedy, że potrzebuję jasno określić swoje podejście, skonsultowałam (m.in. ze stomatologiem), poczytałam w mądrzejszych źródłach i postanowiłam:  przestaję traktować ssanie kciuka jako problem wymagający natychmiastowej interwencji, pozostawiam dziecku czas i przestrzeń do samodzielnego odstawienia kciuka. Było mi zapewne o tyle łatwiej, że czynność ta pojawiała się wyłącznie przy zasypianiu i sporadycznie w sytuacjach kryzysowych. Czy potrafiłabym podjąć podobną decyzję, gdyby intensywność tego zachowania była dużo większa? Nie wiem.

Punktem wyjścia było założenie, że jeśli proces rezygnacji ze ssania kciuka ma pozostać do wyłącznej dyspozycji dziecka, to najbliżsi nie mogą w żaden sposób nań wpływać. Żadnego więc niepotrzebnego komentowania, wyśmiewania („jaka z ciebie mała dzidzia”), straszenia („bo sobie palec odgryziesz, będziesz mieć krzywe zęby”), krytyki, w końcu nagradzania czy karania. Poprosiłam w żłobku, by pozwalać dziecku ssać kciuk w trakcie zasypiania na drzemkę - niestety stopnia realizacji tego elementu nie jestem w stanie określić. Temat zwyczajnie umarł. Minęły tygodnie (tak! tygodni, to nie był szybki proces!), gdy pewnej nocy zauważyłam, że dziecko zasypia bez palca w buzi. Okazało się, że tata (jako główno-wtedy-usypiający) nawet się nie zorientował kiedy, bo zwyczajnie przestaliśmy zwracać na to aż tak bacznej uwagi. Co istotne, mała nie wypracowała żadnych mechanizmów zastępczych typu uporczywe drapanie ręki czy kiwanie się, świadczących o tym, że rezygnacja z ssania kciuka nastąpiła przedwcześnie przy braku gotowości dziecka do samodzielnego zasypiania. Jak widzicie, my jako rodzice nie zrobiliśmy niczego, by zainicjować rezygnację przez dziecko z kciuka. Nie dostało również z tego tytułu nagrody czy wypasionej zabawki. Nie robiliśmy też niczego, by do kciukowania zniechęcać czy tę czynność obrzydzać. W mojej ocenie rezygnacja z kciuka wynikała z potrzeby albo i niepotrzeby odczuwanej tylko i wyłącznie przez dziecko; nastąpiła sposób spokojny, jako jeden z etapów dorastania.

Część z Was mogłoby teraz wzruszyć ramionami i powyższy sukces złożyć na karb szczęścia debiutanta (nawet bym się nie dziwiła ;)). Opowiem jednak o drugim przejściu, które podobnie dokonało się w nadspodziewanie spokojny sposób opierając się na podążaniu za dzieckiem. A sprawa dotyczy pieluch .

Najsampierw muszę się przyznać, że z wrodzonego lenistwa i niechęci do latania na szmacie odpieluchowywać dziecko zwyczajnie mi się nie chciało ;) Pierwsze inicjatywy w tym kierunku podejmował bardziej zadaniowy tata, który oswoił dziecię z gadżetem typu nocnik. Ja w tym trio pozostałam takim stróżem wolności. Założenia pozostały takie same - zostawić dziecku przestrzeń jednocześnie nie przyspieszając procesu tak, aby decyzja o rezygnacji z pieluch wynikała wyłącznie z gotowości dziecka. Pilnowałam dodatkowo dwóch rzeczy: by nie zachęcać do chodzenia na nocnik co piętnaście minut i nie odmawiać/żartować z zakładania pieluchy, gdy dziecko sobie zażyczy. Znów, tematu nadmiernie nie drążyliśmy; siku jak siku. Dziecko coraz częściej wołało za potrzebą, coraz rzadziej domagało się pieluchy, a wręcz się jej pozbywało, wpadki sprzątaliśmy bez komentarza czy narzekania, celnych trafień nie nagradzaliśmy kuponaklejkami. Pierwsza noc bez pieluchy była zasługą moją, bo zwyczajnie zapomniałam jej tę pieluchę na zad nałożyć; po niej nastąpiły kolejne, na ten moment dziecko mamy odpieluchowane. Proces ten przeszedł bardzo spokojnie, bez pośpiechu (znów tygodnie!), ale zadziwiająco suchą stopą.

I znów jestem przekonana, że osiągnięty sukces to zasługa poczekania na gotowość dziecka i wykorzystania jego chęci. Miałam trochę pietra, czy zdążymy, bo na horyzoncie czaiło się przedszkole ze swoimi wymogami, ale chęć pozostawienia wolności w tym względzie przeważyła. Nie ukrywam, kilka tygodni wcześniej zaliczyliśmy falstart w formie ciągłego ganiania za dzieckiem z nocnikiem, skutkujący nerwami, wpadkami i tlącym się oporem wtedy jeszcze niezainteresowanej. Doszliśmy wtedy do wniosku, że jeśli odpieluchowanie wymaga niewspółmiernie dużego wysiłku, czasu i energii, a od dziecka na dodatek sporo emocji, to może warto poczekać, nocnik jest cierpliwy. 

Te dwie sprawy – rezygnacja z kciuka i  pieluchy są przykładami procesów mocno stresujących rodziców małych dzieci. Nie twierdzę, że podejście, który zastosowaliśmy sprawdzi się u was, ale też nie wymyśliliśmy niczego nowego. Zostawiliśmy dziecku przestrzeń, daliśmy dziecku czas, zapewniliśmy spokój. Wspieraliśmy w jego dążeniach bez uciekania się do kar czy nagród, chyba że jako nagrodę potraktować okazjonalne „Świetnie sobie radzisz” czy przybicie piątki. Wymagało to zmiany perspektywy, uważnego wskazania priorytetu. W momentach kryzysowych czy chęci pójścia na skróty (komu dziecko czternaście razy w ciągu godziny wołało na nocnik, by zrobić dopiero za piętnastym wie o czym mówię ;)) pytałam sama siebie: „Na czym mi zależy, czy chcę to osiągnąć we współpracy z dzieckiem?” Łatwiej mi było wtedy znaleźć odpowiedź. 

Widzę i całym sercem jestem za wszystkimi rodzicami, którzy pytają: Jak odpieluchować dziecko? Jak pozbyć się smoczka? Jak dziecko może zrezygnować z butelki? Rozumiem ich, bo sama przez to przechodziłam. I choć nie podam skutecznej rady, to uspokojenie własnej głowy, zaprzestanie postrzegania kciuk czy pieluchę w kategorii wyłącznie problemu do natychmiastowego rozwiązania, zaufanie dziecku i zapewnienie mu zdrowej przestrzeni do zmiany zawsze będzie dobrym pomysłem.

Jeszcze jedno: odpieluchowanie, rezygnacja z kciuka czy smoczka, odbutelkowanie to nie są nasze, rodziców, sukcesy. To są osiągnięcia tylko i wyłącznie dziecka, ponieważ stanowią kolejny krok w jego, a nie naszej, dojrzałości. Naszą rolą, jako rodziców, jest zapewnienie jak najbardziej komfortowych warunków, ale nie jesteśmy w stanie postawić tego kroku za dziecko.

10.8.17



Od trzech lat obiecywaliśmy sobie prawdziwe wczasy pełni entuzjazmu, natchnieni relacjami innych o magii wspólnych wyjazdów z dziećmi. Naładujemy się dziecięcą energią, pokażemy im kawałek innego świata, a one odwzajemnią się swoją perspektywą. Czyż nie po to podróżuje się z dziećmi? 

Historia rozpoczyna się w dniu wyjazdu. Oszczędzę Wam szczegółów dotyczących czynności wstępnych - planowania, pakowania itd., gdyż zostały one relatywnie szybko odhaczone, bez zbędnych fajerwerków. Najfajniejsza zabawa zawsze zaczyna się przecież w momencie wkroczenia do środka transportu. Pół godziny po wyjeździe z tylnich siedzeń rozlega się litania: „jeść, siku, pić, kupa, daleko jeszcze?, ja chcę już wyjść”. Po kwadransie życzeń i zażaleń matka z ojcem też by chcieli wyjść, choć chwilowo powoli wychodzą już z siebie. Pięć-przystanków-na-siku-dwa-na-frytki później dojeżdżamy do celu jednocześnie odnajdując się w jednym z lepszych momentów całego wyjazdu.

Jak jeden mąż czy też jak jedna rodzina, mimo zmęczenia, jesteśmy podekscytowani powiewem nowości miejsca, powietrza, otoczenia itd.. Wymyśliwszy sobie hotel z atrakcjami typu basen to już w ogóle! Kij z tym, że jednoosobowa część wycieczki za taplaniem w wodzie nie przepada; czego się nie robi się dla drugiej połówki i dzieciarni. W głowie kołaczą jeszcze słowa męża rzucone przed wyjazdem: „Ja będę brał dzieciaki na basen, a ty będziesz sobie mogła poczytać”. Kto wykazał się większą naiwnością: mąż wyrażający propozycję czy ja na serio chcąca w nią uwierzyć?

Wyjście na baseny z dwójką mocno nieletnich dzieci wchodzi w grę wyłącznie z zachowaniem proporcji 1:1, więc w naturalny sposób wizja czytania urealnia się dopiero w okolicach dwudziestej drugiej. Ale znów! czego się nie robi…. Z perspektywy kilku dni, mimo rozmiękniętej skóry oraz wiecznie niedosuszonych włosów, łaskawiej patrzę na te baseny rano, baseny w południe i baseny po południu, widząc przeszczere rozradowanie na paszczach dziecięcych. Rozradowaniu towarzyszy jednak wysoki poziom głodu i zmęczenia, któremu trzeba zaradzić w tempie ekspresowym.

Wykupienie noclegu łącznie z posiłkami wydaje się być świetnym rozwiązaniem. Odpada kombinowanie, co by tu załatwić na śniadanie czy inną obiadokolację. Szwedzki stół pozwala żywić nadzieję, że wymęczone atrakcjami dzieciaki skuszą się na jakieś ekstrawagancje typu świeży pomidor czy zupa-krem z groszku, zwłaszcza gdy zostawi im się przestrzeń wyboru. A i owszem, nakładają wszystko, co bufet oferuje, przy czym konsumpcja per se kończy się najczęściej na szklankach zimnego mleka (młodsza) tudzież schabowym z kapustą zagryzanym arbuzem (starsza córka). Resztki dojadają starzy, w wyniku czego tężsi z wyjazdu wracają, a nie taki przecież był plan. Nie można oczywiście zapomnieć, że zgodnie z prawem wakacyjnych wyjazdów, bilans kaloryczny dzieci uzupełniany jest przez systematyczną podaż frytek i lodów.

Po okołopołudniowym nakarmieniu przychodzi pora drzemki. Podejmując próbę położenia dziecka w pokoju hotelowym, należy szybko zacząć sobie współczuć. Hotel w swej definicji charakteryzuje się posiadaniem papierowych ścian, przez które krzyk i płacz dziecięcy przechodzi w sposób niefiltrowany. Zgodnie z zasadą: im dziecko bardziej zmęczone, tym bardziej snu będzie odmawiać, już przy pierwszym podejściu odliczam, kiedy zadzwonią mili państwo z recepcji z zapytaniem czy ktoś tu aby dzieci nie torturuje. Kilkanaście minut później, gdy już, już witam się z gąską, gąska zażyczy sobie niezwłocznej obecności drugiego rodzica, który akurat ewakuował się z drugim dziecięciem do basenu, telefon zostawiając głęboko w szafce. A mnie w głębokiej…..

Na stole pozostaje rozwiązanie ostateczne określane jako „tour de spanie” albo „przejażdżka nasenna”. Wykorzystywanie jazdy samochodem w celu zapewnienia dzieciom choćby minimalnej porcji dziennego snu  niezbędnej do dalszego funkcjonowania jest mocno upierdliwe, ale maksymalnie skuteczne. Jednocześnie stanowi jedyną okazję, by na spokojnie poznać i obejrzeć okolicę, bez komentarzy pt. „ale nudne te widoki!” oraz porobić w miarę wyraźne zdjęcia, ale również i zakupy. Czasem w pakiecie otrzymuje się stanie w korku w superzatłoczonym Zakopcu wieńczone zaklinaniem, że nasza stopa nigdy więcej tam nie postanie.

Po solidnej, półgodzinnej porcji snu, dzieciaki gotowe są do dalszych harców, za to my najchętniej odstawilibyśmy je gdzieś choćby na kwadrans, by wyrównać siły. W sukurs przychodzi sala zabaw (wow!), z animatorkami (wow!), których jedynym zajęciem jest zabawianie pociech (wow!). Zgodnie z regulaminem, nie obejmuje to mocno niepełnych trzylatków (buu!!), które mogą zostać, ale wyłącznie pod opieką właściciela… wróć, opiekuna prawnego. Biorąc na klatę wrodzoną szczerość ciągniemy z mężem zapałki, losując kogo obejmie ta przyjemność. Kiepska jestem w zapałki….

Raz poświęcamy się aktywności bliższej sercu mojemu, a związanej z turystyką pieszą. Wyjście w plener stanowiło nienegocjowalny warunek wyjazdu, zakładamy więc odpowiednie buty i decydujemy się na wkroczenie w gościnne progi Doliny Kościeliskiej. Spacer odbywamy w akompaniamencie dwóch jękoł, a posuwanie się naprzód możliwe jest wyłącznie dzięki metodzie schabowego i kapusty. Po przebyciu 2/3 drogi w jedną stronę kolektywnie stwierdzamy brak większego sensu w tym co robimy, a większy w schabowych i poczwórnej melisie. Szczęśliwie natrafiamy na zajazd całkowicie absorbujący dziewczyny królikami, kotami, drewnianym domkiem i nieskoszoną trawą. Nad przesmażonym kotletem ustalamy, że zanim znowu zachce mi się wędrówek, mam się przegonić z dziewczynami na Kopiec Kościuszki, potem jeszcze Piłsudskiego, a dopiero po tym ewentualnie pomyśleć o górach. Podjęta decyzja napawa nas niespodziewanym spokojem i ulgą.

Wyjazd dobiega końca; również pogoda daje znać, że należałoby już odjechać w siną smogową dal. Pozostało pakowanie (czy tylko ja nie cierpię się pakować na powrót?) oraz jazda, która wyznaczyła nowe granice tolerancji na panujący poziom decybeli. Gdyby nie to, że lało jak z cebra, odbyłabym całą drogę na piechotę i dopiero frytki oraz kawa z Maca uspokoiły atmosferę. Usiadłszy na własnym łóżku trzy godziny później, popatrzywszy na górę podróżnych gratów, rozharcowane dzieciaki a także pająki, które zdążyły się zagnieździć gdzieś w kącie sufitu, poczułam się zmęczona jak nigdy.

Nie musiało jednak minąć wiele dni, by nie padło pytanie: „Hej, gdzie jedziemy w weekend?”
Rodzic to jednak masochista.


7.5.17


Kilka miesięcy temu recenzowałam popularny poradnik dla rodziców dzieci sztuk więcej niż jeden czyli "Rodzeństwo bez rywalizacji" (klik!). Dobrym pomysłem wydało mi się więc podzielenie się, czy udało się wdrożyć choć trochę tych rad w praktyce. Gwoli wstępu nakreślę krótko, jak onegdaj wyglądała u nas współpraca dziewczyn i rozpisywać się nie będę, bo najprościej mówiąc - nie istniała. Miast spędzać czas ze sobą, dzieci me ukochane domagały się naszej nieustannej uwagi i aktywnego udziału w większości działań na czele z ciągłymi interwencjami w niekończących przepychankach i walkach. Kładłam to na karb różnicy wieku, ergo - niemożności komunikacji oraz silnego poczucia własności u obu dziewczyn jednocześnie. Na moje oko trwało to jednak za długo i powodowało rosnącą irytację oraz poczucie, że coś nie gra. 

Czemu co chwilę biegam do nich, choć niby bawią się razem? Czy moją rolą jest roztrząsać przewiny i upominać ewentualnego sprawcę, decydować o podziale zabawkowych środków? Jak mogę podejść sprawiedliwie do zachodzących sytuacji, gdy zazwyczaj nie jestem naocznych ich świadkiem? Czego uczą się moje dzieci, gdy już na początku sporu od razu wzywany jest rodzic? I czy to nie są powody tak krótkich ich wspólnych zabaw?

W sukurs przyszła wspomniana książka, dzięki której odpowiedziałam sobie na powyższe pytania.
Nie muszę decydować, która dziewczyna w tym momencie ma się bawić konkretną zabawką; nie jestem odgórną instancją zarządzającą rozdziałem środków. Nie moją rolą jest dociekanie, która zaczęła; nie jestem sędzią najwyższym skazującym na przyznanie się do winy i zadośćuczynienie. Zrozumiałam, że dawałam im zbyt mało przestrzeni na samodzielne rozwiązywanie konfliktu, na poszukanie konsensusu, ustalenie zasad wspólnej zabawy, na naukę współpracy. Postanowiłam spróbować, czy aby lepszą drogą nie będzie zostawianie ich w spokoju, przy czym nie oznacza to ignorowania tego, co się między nimi dzieje

Gdy spokój dobiega z dziewczyńskiego pokoju nie wchodzę, nie zawracam im głowy, zostawiam w zabawie. Cichaczem sprawdzam jednak co i jak, bo w pamięci mam zamykanie mnie w łóżku przez własną starszą siostrę, co do przyjemności raczej nie należało ;) Gdy przybiegają do mnie ze sprawą pilną lub też mniej – wysłuchuję, ale i zachęcam do szukania porozumienia między sobą, czasem podpowiadam sposoby. Gdy słyszę, że nie mogą się dogadać, a konflikt narasta, podchodzę pytając czy i jakiej potrzebują pomocy. I bezwzględnie interweniuję, gdy dochodzi do rękoczynów i związanych z tym łez. Tak, tak, moje dzieci się biją, wasze nie?

Trzymam się przy tym zasady, by dać im i sobie czas. By zorientować się w kierunku biegu sprawy a im samym pozwolić na wymianę poglądów, emocji nawet tych o nieco podwyższonym rejestrze (tak, zatyczki do uszu zawsze w cenie). Kiedyś wkraczałam jak taran już w początkowych etapach konfliktu dążąc do zaprowadzenia spokoju za wszelką cenę, często kosztem indywidualnych potrzeb i szeroko pojętej sprawiedliwości siostrzanej. Teraz bardziej istotne wydaje mi się rozwiązać problem, a nie go tylko zamaskować tym pozornym jednak spokojem.

Ośmielę się stwierdzić, (choć zgodnie z wszelkimi prawami rodzicielskimi zapewne będę tego żałować), iż takie podejście zaczynać działać. Coraz częściej się dogadują; nie zawsze chętnie, nie zawsze z uśmiechem, ale to zrozumiałe, skoro bywa, że rezygnują z czegoś w danym momencie dla siebie ważnego. Potrafią się przytulić i przeprosić, uzgodnić warunki wymiany dóbr rzeczowych, powiedzieć „masz, teraz ty się tym baw!”. A wszystko to są w stanie uczynić bez naszej ingerencji, naszych namów, naszej obecności i naszego oceniania, narzucania win i żądań zadośćuczynienia, choćby w postaci właśnie wymuszonych przeprosin. I nie powiem, serce wtedy rośnie! Tym bardziej, że choć przoduje w tym starsza (pewnie z racji doświadczenia i większej jednak dojrzałości), to i młodsza przejawia podobne odruchy współpracy i wzajemnego zrozumienia. 

Nie pomyślcie tylko przypadkiem, że już teraz tylko róż i lukier. Och nie! Panny wciąż przystają po przeciwnych stronach barykady w walce o tę jedną konkretną spinkę czy podebrane skarby z pudełka. Wciąż przybiegają, że ta jej to, a tamta tamto; klocki latają, papiery się drą, a na końcu któraś zaczyna lamentować. Poziom hałasu przyprawia o ból głowy; „Mamo, weź ją, nie lubię cię, nie będę się z tobą bawić” niesie się zbyt głośno. W końcu to rodzeństwo! A i my starzy mamy swoje za uszami ze zbyt pochopnymi żądaniami, by w końcu się dogadały czy odciąganiem ich na dwa przeciwne bieguny mikromieszkania - cierpliwość nie jest naszą mocną stroną, zwłaszcza pod sam wieczór. Jednocześnie rodzicielstwo to ciągła praca, nieustanne wprawianie się w tej roli, trudniejsze, gdy pragnie się sporych jednak zmian, więc jestem świadoma nieuchronności codziennych potknięć o własne zbyt ambitne nogi.

Mimo wszystko, a może nawet tym bardziej, czuję, że idziemy w dobrym kierunku, a przez ograniczenie stopnia ingerencji we wspólny czas dzieci, odkryliśmy, że potrafią pobawić się razem dłużej niż piętnaście sekund. Dwulatka z pięciolatką, pomyślcie tylko! 

Ps. A jak komuś brakuje sił i cierpliwości, tak jak mnie tak z dziesięć razy w ciągu tygodnia, to niech „Rodzeństwo bez rywalizacji” leży na widoku, mnie już nie raz się przydało jako mocne wsparcie w kryzysach.

PS. 2. W pierwotnej formie post ten miał prezentować pomysły na wspólne zabawy dwu- i pięciolatka. Potem doszła zaduma, że te moje dziouchy coraz częściej nie potrzebują mnie do zabawy. Pogonione zostało to refleksją zmian dokonanych w przeciągu kilku miesięcy. O pomysłach może więc następnym razem, co?

24.4.17



Jeszcze dobrych kilka miesięcy temu żyłam na czytelniczej pustyni. Był to stan absolutnie dla mnie nietypowy, gdyż od małego byłam typem mola książkowego. Czynników oddalających mnie od książki było kilka ze szczególnym naciskiem na: dzieci, pracę oraz seriale. Biorąc pod uwagę pulę wieczornego czasu do wykorzystania oraz poziom zmęczenia ogólnego, najczęściej chodziłam na łatwiznę polegającą na odpaleniu odcineczka do zbyt późnej kolacji i dogorywaniu przy nim, aż do pory snu. I pewnie stan taki utrzymywałby się do dnia dzisiejszego, gdyby nie podarek przekazany wyłącznie na wypróbowanie, a nuż się przyda!

Nie wiadomo jak i kiedy ten mały niepozorny prezent podbił moje statystyki czytelnicze.Wciąż są zdecydowanie zbyt niskie jak na potencjalne możliwości, ale szanse obcowania z literaturą w przecudowny sposób wzrosły. Wiedząc, co już wiem oraz łapiąc doświadczenie z kilku ostatnich miesięcy ośmielę się ponadto stwierdzić, że czytnik e-booków, bo o nim mowa, jest wynalazkiem idealnie dostosowanym do potrzeb rodzica. A zwłaszcza rodzica czytającego. Żeby nie zostać gołosłowną, oto garść uzasadnienia.

Po pierwsze: umożliwia czytanie w każdym możliwym miejscu o każdej możliwej porze. Człowiek staje się niezależny od zewnętrznego źródła światła. W moim przypadku mogę czytać przy dzieciach smacznie śpiących w naszej sypialni. Ta praktyczność jest dla mnie absolutnie nie do przecenienia. Uwielbiam bowiem czytać w łóżku przed snem, a zaświecenie lampki równałoby się przebudzeniem co najmniej jednej córki. Co więcej, czytnik ratował moją przytomność w trakcie jednej z nocnych sesji choroby jelitówkowej córki, ileż można przeglądać fejsbuka?

Po drugie: czytnik wydaje się być idealnym czasoumilaczem podczas maratonów karmienia piersią. Pamiętam moje zmagania z prawidłowym ułożeniem dziecka i jednoczesnym utrzymywaniem oraz przewracaniem stron w książce. Szczerze? brakowało mi tak z półtorej ręki, zwłaszcza przy książce liczącej więcej niż 100 stron. W związku z tym, że najczęściej nie mogłam liczyć na dorosłe towarzystwo, a starszakówna nie była zainteresowana funkcjonowaniem jako podpórka do książek, kończyło się na "Kuchennych Rewolucjach". Czytnik wydaje się być mniej angażujący, choć jak jest w praktyce, to może wy mi powiedzcie.

Po trzecie: czytnik sprawdza się jako źródło literatury nie tylko dla mnie ale i starszakówny. Dorosła już do takiego etapu, że niekoniecznie potrzebuje książek wyłącznie z obrazkami, zaczyna skupiać się na samej historii, dzięki czemu nie tylko wieczorami, ale i na wyjazdach potrzeba kontaktu z literaturą dziecięcą może zostać zaspokojona. Również i walizka podróżna docenia mniejszą ilość pakowanych woluminów, choć do zera ciężko dojść, wiadomo ;))

Nie mogę oczywiście wyłącznie chwalić, chwalić, chwalić, bo z pewnością wyczulibyście nieszczerość na kilometr. Jest więc i wada, dosyć poważna. Uszkodzenie czytnika, samodzielnie lub za pośrednictwem dzieci, staje się bowiem zdarzeniem dużo bardziej bolesnym, zwłaszcza ekonomicznie, niż popisanie czy podarcie papierowej książki. I znów, zaufajcie mi, wiem co mówię ;)

Można zauważyć, że powyższy post zbiegł się ze Światowym Dniem Książki i Praw Autorskich oraz raportem o fatalnym stanie polskiego czytelnictwa, pełen tekst o tu. W ramach walki ze smętnymi statystykami podrzućcie, co interesującego wpadło ostatnio w wasze czytacze ręce. Z mojej strony serdecznie polecam Wam to:

H. Yanagihara "Małe życie" - obszerna historia o przyjaźni, cierpieniu i dojrzewaniu; o samoakceptacji i niewybaczalnych błędach. Nie jestem jakimś typem wielkiego wzrusza, ale przy kilku fragmentach łza popłynęła.

Justyna Kopińska "Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie?" - wiele z was pewnie słyszało o historii wychowanków domu dziecka w Zabrzu. Ten reportaż jest ciężki, dołujący, sprawiający fizyczny ból. Już we wcześniejszym zbiorze reportaży ("Polska odwraca oczy", którą również mocno polecam!) autorka relacjonowała, co działo się w tym domu dziecka, ale na poziom okrucieństwa zadawanego dzieciakom, w tym nawet kilkulatkom, nie byłam przygotowana.

Elizabeth Strout "Mam na imię Lucy" - pięknie napisana skromna powieść o odbudowywaniu relacji oraz nawiązaniu zrozumienia między matką i już dorosłą córką.

Czekam na Wasze inspiracje!