Kilka miesięcy temu recenzowałam popularny poradnik dla rodziców dzieci sztuk więcej niż jeden czyli "Rodzeństwo bez rywalizacji" (klik!). Dobrym pomysłem wydało mi się więc podzielenie się, czy udało się wdrożyć choć trochę tych rad w praktyce. Gwoli wstępu nakreślę krótko, jak onegdaj wyglądała u nas współpraca dziewczyn i rozpisywać się nie będę, bo najprościej mówiąc - nie istniała. Miast spędzać czas ze sobą, dzieci me ukochane domagały się naszej nieustannej uwagi i aktywnego udziału w większości działań na czele z ciągłymi interwencjami w niekończących przepychankach i walkach. Kładłam to na karb różnicy wieku, ergo - niemożności komunikacji oraz silnego poczucia własności u obu dziewczyn jednocześnie. Na moje oko trwało to jednak za długo i powodowało rosnącą irytację oraz poczucie, że coś nie gra.
Czemu co chwilę biegam do nich, choć niby bawią się razem? Czy moją rolą jest roztrząsać przewiny i upominać ewentualnego sprawcę, decydować o podziale zabawkowych środków? Jak mogę podejść sprawiedliwie do zachodzących sytuacji, gdy zazwyczaj nie jestem naocznych ich świadkiem? Czego uczą się moje dzieci, gdy już na początku sporu od razu wzywany jest rodzic? I czy to nie są powody tak krótkich ich wspólnych zabaw?
W sukurs przyszła wspomniana książka, dzięki której odpowiedziałam sobie na powyższe pytania.
Nie muszę decydować, która dziewczyna w tym momencie ma się bawić konkretną zabawką; nie jestem odgórną instancją zarządzającą rozdziałem środków. Nie moją rolą jest dociekanie, która zaczęła; nie jestem sędzią najwyższym skazującym na przyznanie się do winy i zadośćuczynienie. Zrozumiałam, że dawałam im zbyt mało przestrzeni na samodzielne rozwiązywanie konfliktu, na poszukanie konsensusu, ustalenie zasad wspólnej zabawy, na naukę współpracy. Postanowiłam spróbować, czy aby lepszą drogą nie będzie zostawianie ich w spokoju, przy czym nie oznacza to ignorowania tego, co się między nimi dzieje
Gdy spokój dobiega z dziewczyńskiego pokoju nie wchodzę, nie zawracam im głowy, zostawiam w zabawie. Cichaczem sprawdzam jednak co i jak, bo w pamięci mam zamykanie mnie w łóżku przez własną starszą siostrę, co do przyjemności raczej nie należało ;) Gdy przybiegają do mnie ze sprawą pilną lub też mniej – wysłuchuję, ale i zachęcam do szukania porozumienia między sobą, czasem podpowiadam sposoby. Gdy słyszę, że nie mogą się dogadać, a konflikt narasta, podchodzę pytając czy i jakiej potrzebują pomocy. I bezwzględnie interweniuję, gdy dochodzi do rękoczynów i związanych z tym łez. Tak, tak, moje dzieci się biją, wasze nie?
Trzymam się przy tym zasady, by dać im i sobie czas. By zorientować się w kierunku biegu sprawy a im samym pozwolić na wymianę poglądów, emocji nawet tych o nieco podwyższonym rejestrze (tak, zatyczki do uszu zawsze w cenie). Kiedyś wkraczałam jak taran już w początkowych etapach konfliktu dążąc do zaprowadzenia spokoju za wszelką cenę, często kosztem indywidualnych potrzeb i szeroko pojętej sprawiedliwości siostrzanej. Teraz bardziej istotne wydaje mi się rozwiązać problem, a nie go tylko zamaskować tym pozornym jednak spokojem.
Ośmielę się stwierdzić, (choć zgodnie z wszelkimi prawami rodzicielskimi zapewne będę tego żałować), iż takie podejście zaczynać działać. Coraz częściej się dogadują; nie zawsze chętnie, nie zawsze z uśmiechem, ale to zrozumiałe, skoro bywa, że rezygnują z czegoś w danym momencie dla siebie ważnego. Potrafią się przytulić i przeprosić, uzgodnić warunki wymiany dóbr rzeczowych, powiedzieć „masz, teraz ty się tym baw!”. A wszystko to są w stanie uczynić bez naszej ingerencji, naszych namów, naszej obecności i naszego oceniania, narzucania win i żądań zadośćuczynienia, choćby w postaci właśnie wymuszonych przeprosin. I nie powiem, serce wtedy rośnie! Tym bardziej, że choć przoduje w tym starsza (pewnie z racji doświadczenia i większej jednak dojrzałości), to i młodsza przejawia podobne odruchy współpracy i wzajemnego zrozumienia.
Nie pomyślcie tylko przypadkiem, że już teraz tylko róż i lukier. Och nie! Panny wciąż przystają po przeciwnych stronach barykady w walce o tę jedną konkretną spinkę czy podebrane skarby z pudełka. Wciąż przybiegają, że ta jej to, a tamta tamto; klocki latają, papiery się drą, a na końcu któraś zaczyna lamentować. Poziom hałasu przyprawia o ból głowy; „Mamo, weź ją, nie lubię cię, nie będę się z tobą bawić” niesie się zbyt głośno. W końcu to rodzeństwo! A i my starzy mamy swoje za uszami ze zbyt pochopnymi żądaniami, by w końcu się dogadały czy odciąganiem ich na dwa przeciwne bieguny mikromieszkania - cierpliwość nie jest naszą mocną stroną, zwłaszcza pod sam wieczór. Jednocześnie rodzicielstwo to ciągła praca, nieustanne wprawianie się w tej roli, trudniejsze, gdy pragnie się sporych jednak zmian, więc jestem świadoma nieuchronności codziennych potknięć o własne zbyt ambitne nogi.
Mimo wszystko, a może nawet tym bardziej, czuję, że idziemy w dobrym kierunku, a przez ograniczenie stopnia ingerencji we wspólny czas dzieci, odkryliśmy, że potrafią pobawić się razem dłużej niż piętnaście sekund. Dwulatka z pięciolatką, pomyślcie tylko!
Ps. A jak komuś brakuje sił i cierpliwości, tak jak mnie tak z dziesięć razy w ciągu tygodnia, to niech „Rodzeństwo bez rywalizacji” leży na widoku, mnie już nie raz się przydało jako mocne wsparcie w kryzysach.
PS. 2. W pierwotnej formie post ten miał prezentować pomysły na wspólne zabawy dwu- i pięciolatka. Potem doszła zaduma, że te moje dziouchy coraz częściej nie potrzebują mnie do zabawy. Pogonione zostało to refleksją zmian dokonanych w przeciągu kilku miesięcy. O pomysłach może więc następnym razem, co?
0 komentarze:
Prześlij komentarz