Od trzech lat obiecywaliśmy sobie prawdziwe wczasy pełni entuzjazmu, natchnieni relacjami innych o magii wspólnych wyjazdów z dziećmi. Naładujemy się dziecięcą energią, pokażemy im kawałek innego świata, a one odwzajemnią się swoją perspektywą. Czyż nie po to podróżuje się z dziećmi?
Historia rozpoczyna się w dniu wyjazdu. Oszczędzę Wam
szczegółów dotyczących czynności wstępnych - planowania, pakowania itd., gdyż
zostały one relatywnie szybko odhaczone, bez zbędnych fajerwerków.
Najfajniejsza zabawa zawsze zaczyna się przecież w momencie wkroczenia do środka transportu. Pół godziny po wyjeździe z tylnich siedzeń rozlega się
litania: „jeść, siku, pić, kupa, daleko jeszcze?, ja chcę już wyjść”. Po
kwadransie życzeń i zażaleń matka z ojcem też by chcieli wyjść, choć chwilowo
powoli wychodzą już z siebie. Pięć-przystanków-na-siku-dwa-na-frytki później dojeżdżamy
do celu jednocześnie odnajdując się w jednym z lepszych momentów całego
wyjazdu.
Jak jeden mąż czy też jak jedna rodzina, mimo zmęczenia, jesteśmy podekscytowani powiewem nowości miejsca, powietrza, otoczenia itd.. Wymyśliwszy sobie hotel z atrakcjami typu basen to już w ogóle! Kij z tym, że jednoosobowa część wycieczki za taplaniem w wodzie nie przepada; czego się nie robi się dla drugiej połówki i dzieciarni. W głowie kołaczą jeszcze słowa męża rzucone przed wyjazdem: „Ja będę brał dzieciaki na basen, a ty będziesz sobie mogła poczytać”. Kto wykazał się większą naiwnością: mąż wyrażający propozycję czy ja na serio chcąca w nią uwierzyć?
Jak jeden mąż czy też jak jedna rodzina, mimo zmęczenia, jesteśmy podekscytowani powiewem nowości miejsca, powietrza, otoczenia itd.. Wymyśliwszy sobie hotel z atrakcjami typu basen to już w ogóle! Kij z tym, że jednoosobowa część wycieczki za taplaniem w wodzie nie przepada; czego się nie robi się dla drugiej połówki i dzieciarni. W głowie kołaczą jeszcze słowa męża rzucone przed wyjazdem: „Ja będę brał dzieciaki na basen, a ty będziesz sobie mogła poczytać”. Kto wykazał się większą naiwnością: mąż wyrażający propozycję czy ja na serio chcąca w nią uwierzyć?
Wyjście na baseny z dwójką mocno nieletnich dzieci wchodzi w grę wyłącznie z zachowaniem proporcji 1:1, więc w naturalny sposób
wizja czytania urealnia się dopiero w okolicach
dwudziestej drugiej. Ale znów! czego się nie robi…. Z perspektywy
kilku dni, mimo rozmiękniętej skóry oraz wiecznie niedosuszonych włosów, łaskawiej
patrzę na te baseny rano, baseny w południe i baseny po południu, widząc przeszczere
rozradowanie na paszczach dziecięcych. Rozradowaniu towarzyszy jednak wysoki poziom głodu i zmęczenia, któremu trzeba zaradzić w tempie ekspresowym.
Wykupienie noclegu łącznie z posiłkami wydaje się być świetnym
rozwiązaniem. Odpada kombinowanie, co
by tu załatwić na śniadanie czy inną obiadokolację. Szwedzki stół pozwala żywić
nadzieję, że wymęczone atrakcjami dzieciaki skuszą się na jakieś ekstrawagancje typu świeży pomidor czy zupa-krem z groszku, zwłaszcza gdy zostawi im się
przestrzeń wyboru. A i owszem, nakładają wszystko, co bufet oferuje,
przy czym konsumpcja per se kończy się najczęściej na szklankach zimnego mleka
(młodsza) tudzież schabowym z kapustą zagryzanym arbuzem (starsza córka).
Resztki dojadają starzy, w wyniku czego tężsi z wyjazdu wracają, a nie taki
przecież był plan. Nie można oczywiście zapomnieć, że zgodnie z prawem
wakacyjnych wyjazdów, bilans kaloryczny dzieci uzupełniany jest przez
systematyczną podaż frytek i lodów.
Po okołopołudniowym nakarmieniu przychodzi pora drzemki. Podejmując próbę położenia dziecka w pokoju hotelowym, należy szybko zacząć sobie współczuć. Hotel w swej definicji charakteryzuje się
posiadaniem papierowych ścian, przez które krzyk i płacz dziecięcy przechodzi w
sposób niefiltrowany. Zgodnie z zasadą: im dziecko bardziej zmęczone, tym
bardziej snu będzie odmawiać, już przy pierwszym podejściu odliczam, kiedy
zadzwonią mili państwo z recepcji z zapytaniem czy ktoś tu aby dzieci nie torturuje.
Kilkanaście minut później, gdy już, już witam się z gąską, gąska zażyczy sobie niezwłocznej
obecności drugiego rodzica, który akurat ewakuował się z drugim dziecięciem do
basenu, telefon zostawiając głęboko w szafce. A mnie w głębokiej…..
Na stole pozostaje rozwiązanie ostateczne określane jako „tour
de spanie” albo „przejażdżka nasenna”. Wykorzystywanie jazdy samochodem w celu
zapewnienia dzieciom choćby minimalnej porcji dziennego snu niezbędnej do dalszego funkcjonowania jest mocno
upierdliwe, ale maksymalnie skuteczne. Jednocześnie stanowi jedyną okazję, by
na spokojnie poznać i obejrzeć okolicę, bez komentarzy pt. „ale nudne te
widoki!” oraz porobić w miarę wyraźne zdjęcia, ale również i zakupy. Czasem w
pakiecie otrzymuje się stanie w korku w superzatłoczonym Zakopcu wieńczone
zaklinaniem, że nasza stopa nigdy więcej tam nie postanie.
Po solidnej, półgodzinnej porcji snu, dzieciaki gotowe są do
dalszych harców, za to my najchętniej odstawilibyśmy je gdzieś choćby na
kwadrans, by wyrównać siły. W sukurs przychodzi sala zabaw (wow!), z animatorkami
(wow!), których jedynym zajęciem jest zabawianie pociech (wow!). Zgodnie z
regulaminem, nie obejmuje to mocno niepełnych trzylatków (buu!!), które mogą
zostać, ale wyłącznie pod opieką właściciela… wróć, opiekuna prawnego. Biorąc
na klatę wrodzoną szczerość ciągniemy z mężem zapałki, losując kogo obejmie ta
przyjemność. Kiepska jestem w zapałki….
Raz poświęcamy się aktywności bliższej sercu mojemu, a
związanej z turystyką pieszą. Wyjście w plener stanowiło nienegocjowalny warunek
wyjazdu, zakładamy więc odpowiednie buty i decydujemy się na wkroczenie w
gościnne progi Doliny Kościeliskiej. Spacer odbywamy w akompaniamencie dwóch jękoł, a posuwanie się naprzód możliwe jest wyłącznie dzięki metodzie
schabowego i kapusty. Po przebyciu 2/3 drogi w jedną stronę kolektywnie
stwierdzamy brak większego sensu w tym co robimy, a większy w schabowych i
poczwórnej melisie. Szczęśliwie natrafiamy na zajazd całkowicie absorbujący dziewczyny
królikami, kotami, drewnianym domkiem i nieskoszoną trawą. Nad przesmażonym
kotletem ustalamy, że zanim znowu zachce mi się wędrówek, mam się przegonić z
dziewczynami na Kopiec Kościuszki, potem jeszcze Piłsudskiego, a dopiero po tym
ewentualnie pomyśleć o górach. Podjęta decyzja napawa nas niespodziewanym
spokojem i ulgą.
Wyjazd dobiega końca; również pogoda daje
znać, że należałoby już odjechać w siną smogową dal. Pozostało pakowanie
(czy tylko ja nie cierpię się pakować na powrót?) oraz jazda, która
wyznaczyła nowe granice tolerancji na panujący poziom decybeli. Gdyby nie to, że lało jak z
cebra, odbyłabym całą drogę na piechotę i dopiero frytki oraz kawa z Maca
uspokoiły atmosferę. Usiadłszy na własnym łóżku trzy godziny później,
popatrzywszy na górę podróżnych gratów, rozharcowane dzieciaki a także pająki, które
zdążyły się zagnieździć gdzieś w kącie sufitu, poczułam się zmęczona jak nigdy.
Rodzic to jednak masochista.
0 komentarze:
Prześlij komentarz